Читаем Niebo ze stali полностью

Key’la czuje dotyk na karku. Saonra kryje twarz w jej włosach.

– A ona tam wisiała... Mój mąż zabrał ją z obozu Danu Kreda, taką małą i taką dzielną

walczyła, nawet jak miała związane ręce... A potem próbowała uciec, pewnie by was ostrzec,

i złapali ją i powiesili na hakach. Powiedzieliśmy, trudno, nie nasza sprawa, i tak zaraz

zacznie szlochać i błagać o strzałę... Sama jest sobie winna.

Coś gorącego spływa jej po karku.

– Wisiała tam tak długo, aż rodowe duchy Sahrendey przyszły do niej. Były ciekawe,

kogo wychowało Imperium. Ciekawe, czy płacze nad grzechami swoich przodków. Chciały

zobaczyć jej ból. A potem... zaczęła się walka i przyszły wasze duchy, poległych

wojowników, i coś się zamieniło. Nie wszystkie odchodzą do Domu Snu, te, które mają coś

ważnego do zrobienia, zostają... I po raz pierwszy, odkąd opuściliście wyżynę, duchy

Sahrendey i Verdanno spotkały się w jednym miejscu. Pod trójnogiem, na którym umierało

dziecko. A my patrzyliśmy i dziwiliśmy się, czemu jeszcze nie błaga o łaskę. Ale też

patrzyliśmy i widzieliśmy siebie sprzed lat, opuszczonych i skazanych na śmierć. Więc nawet

zaproponowaliśmy jej pomoc... żelazny grot na długim drzewcu. A rodowe duchy nie

przychodziły do rzeźbionych słupów, choć czekaliśmy. I znów rodził się w nas gniew. A ja

pojechałam pod ten trójnóg, by dać jej odpocząć. Przepraszam... przepraszam...

przepraszam...

Więc po to był jej wtedy nóż, Key’la uśmiecha się i porusza ręką. „Nic się nie stało”.

– Dotknęłam jednej z żerdzi i one do mnie przyszły. Duchy. I pokazały mi prawdę.

Prawdę? Tłum dookoła gęstnieje. Ludzie ciągną z sąsiednich płatków, przeskakują przez

wozy, idą chwiejnie, jak w pijackim oszołomieniu, mężczyźni i kobiety, głównie ci, którzy

pamiętają Krwawy Marsz. Jest w nich jakaś kruchość i bezradność, oczy mają puste, twarze

bezbronne.

– Kto...? – dobiega z boku ochrypły głos. – Kto nam to zrobił?

Jest śmiech. Dziwny śmiech, trochę dziki, trochę szalony, i słysząc ten śmiech Key’la

wie, że nie tylko przez nią przemawiają duchy. Ueneya jest prawdziwą Rozmawiającą z

Przodkami.

– Kto nosi przydomek Lisa Stepów? Komu Złoty Namiot chwiał się nad głową po klęsce

pod Meekhanem? Kto bał się, że Ojciec Pokoju zażąda zwołania Wielkiego Wiecu? Komu

wodzowie plemion skakali do gardła i grozili rozerwaniem końmi? Kto poniósł klęskę i

zostawił pięćdziesiąt tysięcy trupów gnijących pod miastem. Nie było łupów, niewolników,

bydła ani koni, a skąd je wziąć? On nie miał pewności, czy Verdanno i Sahrendey tak

naprawdę spiskują przeciw niemu, ale co z tego? Przez kilka lat odbudowaliście swój

majątek, a on potrzebował waszych stad i tabunów, złota i srebra, uprzęży, broni, dobytku...

Potrzebował zwycięskiej wojny, która odwróci uwagę od klęski w Imperium. Ale nawet on

nie mógł po prostu uderzyć na wyżynę bez powodu. Co innego, gdyby Verdanno podnieśli

bunt...

Głos cichnie.

– Jednym rozkazem, jednym kłamstwem ocalił władzę, dał zwycięską wojnę swoim

Synom, zdobył wasze bydło i konie, a co najważniejsze, zdobył też ziemię. Mógł obdzielić

niezadowolone plemiona żyznymi pastwiskami, mógł przesunąć Sahrendey na północ, dalej

od siebie, mógł wbić klin między przyjaciół. Czy wiecie... że nawet teraz nasze duchy czują

dla niego podziw?

Jest ruch. Ktoś przepycha się przez tłum. Kobieta. Stara, z włosami w nieładzie, z twarzą

poznaczoną świeżymi pręgami po paznokciach drapiących do żywego mięsa. Jest spojrzenie

pełne obłędu.

Kobieta idzie chwiejnie, zatacza się, a wszyscy usuwają jej się z drogi. Dociera na

miejsce i klęka. Przez chwilę starcze dłonie gładzą twarz martwego jeńca.

Odwraca się wreszcie i przesuwa spojrzeniem wokół, a ci, których broń znaczy świeża

krew, bledną. Staruszka podchodzi do najbliższego i pewną dłonią sięga po jego kavayo.

Jest zdziwienie, gdzie szmer potępienia?

Uzbrojona w nóż, którego nie ma prawa dotykać, odwraca się i wychodzi przez dziurę w

barykadzie.

Znika w dymie.

Jest cisza.

I chrząknięcie.

– Sama wszystkich nie zabije – mówi Boutanu stłumionym głosem.

– Wiem. – Jej ojciec nie mówi, tylko sapie i patrzy jakoś tak dziwnie, zaciskając dłonie w

pięści. – Gdzie Lamerei?

– Tu.

Awe’aweroh Mantoru pojawia się w polu widzenia, skurczony, mniejszy niż zwykle.

– Ile mamy rydwanów?

– Z tysiąc. Może mniej. Ale woźniców nie więcej niż na połowę. Traciliśmy więcej ludzi

niż koni.

– Nee’wa!

Jest starsza siostra w skórzanym pancerzu i hełmie, z łukiem w dłoni. Z ich trzech

najlepiej radziła sobie z tą bronią. Jest nieśmiałe dotknięcie i drżenie warg.

– Ile z was potrafi powozić rydwanem?

– Czterysta.

Jest zrozumienie i cichy śmiech w duchu. To robiła Druga, gdy znikała na postojach.

Uczyła się z innymi dziewczętami zakazanych wojennych sztuk. Jest podszyta rozbawieniem

ciekawość. Czy nosi też kavayo?

– Pojedziecie?

Перейти на страницу:

Похожие книги