Читаем Niebo ze stali полностью

ludzi w sposób budzący niemal nabożną grozę. W rodzinie wszyscy pokpiwali sobie z jego

postury i wrodzonej flegmatyczności, a choć siłą nie ustępował ojcu ani Pierwszemu, nigdy

nie próbował wykorzystać jej do uzyskania jakiejkolwiek przewagi. Dziewczyny, zwłaszcza

Key’la, owijały go sobie wokół paluszków. Po jej śmierci z twarzy Mer’danara znikł zwykły

spokojny uśmieszek, sposępniał, zdawał się lekko nieobecny. A potem, kwadrans temu,

wybuchł. Gdy koczownicy wdarli się po raz drugi do wozu, złapał najbliższego za szyję i

zdusił jednym ruchem tak, jak rozzłoszczone dziecko dusi gołębia, następnie ruszył naprzód,

pochylony, z głową wciągniętą między potężne ramiona i z wciąż gołymi rękami. Kolejnego

napastnika trafił uderzeniem pięści, a Se-kohlandczyk jakby się zapadł w sobie, zwinął wokół

miejsca trafienia, jakby uszło z niego powietrze, i zaraz dostał drugi cios, w głowę, aż coś

chrupnęło mu w karku i upadł. Ostami rzucił się na Wozaka z nożem i lekkim toporkiem.

Mer’danar zrobił unik, niewiarygodny przy jego masie i w ciasnocie wozu, złapał atakującego

za ramię, szarpnął, trzasnął o burtę i przygwoździł do ściany nie wiedzieć kiedy

wyciągniętym sztyletem.

Eso’bar zerknął w lewo, trup wciąż wisiał w tym samym miejscu, nikt poza jego

młodszym bratem nie miał dość siły, żeby wyrwać broń z drewna.

– Musimy go wyrzucić – mruknął, wskazując ciało. Mer’danar tylko skinął głową i

szybkim ruchem odciął kawałek dratwy.

– Załóż pancerz, zanim spuchniesz – odburknął. – Będziesz miał problem z prawą ręką.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem. – Eso’bar ubierał się, krzywiąc się i przeklinając. –

Daleko do świtu?

– Ze dwie godziny. Nie wiem dokładnie, niebo ciągle zachmurzone. Ale robi się coraz

jaśniej.

Właśnie wymienili więcej słów niż przez ostatnie trzy dni.

Nadal nie wymieniali spojrzeń i Eso’bar był z tego powodu bardzo wdzięczny. Wiedział,

co mogło się czaić na dnie oczu brata. „To ty ją tam przyprowadziłeś!”. Lepiej było nie

patrzeć.

Walczyli całą noc i powoli ich Małe Węże wykrwawiały się. W zewnętrznym kręgu

połowa wozów miała już tak nadpalone burty, że wystarczyło lekko kopnąć, by się rozleciały.

A i tak powinni uważać się za szczęściarzy, że atakowano ich tylko za pomocą zwykłego

ognia.

– Nadchoooodziii!!!

Rzeczywiście, nadchodziło. Gdzieś po północy, gdy koczownicy zdobyli większość Liści,

pojawili się pierwsi Zrebiarze. Wozacy nie widzieli ich, nie wiedzieli dokładnie, gdzie się

znajdują, noc była za ciemna, ale nagle w ciemnościach rozległo się dzikie rżenie, dźwięk,

który wydaje zwierzę cierpiące straszliwe męki, i potem obok ich małego obozu przemknęła

fala gorąca.

Nie dało się jej zobaczyć, to nie była ściana ognia, której utworzenie zdradziłoby pozycję

Źrebiarza i naraziło go na kontratak. Szaman miotał po prostu strumień, rzekę gorącego

powietrza, dla synów kowala coś równie naturalnego, jak żar paleniska. Poczuli go ledwo

ledwo, gdy część tego żaru przelała się górą do ich wozu, a za nimi, na pierwszych płatkach

Kwiatu, rozległy się krzyki i rumor. Eso’bar wiedział, co zaszło, fala gorąca uderzyła

bezpośrednio na drewniane burty, rozbiła się o nie, po czym pomknęła na boki i w głąb

umocnionych pozycji. W pierwszej chwili wydawało się, że to nic groźnego, że jeśli człowiek

nie wystawił twarzy bezpośrednio na ten żar, nic mu się nie mogło stać, a zresztą

zaczerwieniona od gorąca gęba nikogo jeszcze nie zabiła. Tylko że to nie była pierwsza fala

żaru tej nocy, ani druga czy piąta. Zrebiarze atakowali tak karawanę od kilku godzin, trudno

mu było sobie wyobrazić, jak teraz wyglądała sytuacja na zewnętrznych liniach obrony.

Powietrze suchsze niż pył z wyżarzonego upałem stepu, burty wozów dymią i wypaczają się,

ludzie nie mają czym oddychać i mdleją z gorąca.

To była dobra taktyka, taka, której nie bardzo mogli się przeciwstawić. Nie mieli dość

wody, by ugasić rodzące się z powodu gorąca pragnienie, ani dość czarowników, by ochronić

cały Martwy Kwiat. Zresztą, atakiem zwykłym czy magicznym trudno trafić kogoś, kogo się

nie widzi i kto co chwilę zmienia pozycję. Tak jak teraz. Ledwo czar zaczął wygasać, rozległ

się tętent kopyt i niewidoczny oddział jazdy pomknął dalej w ciemność. Zapewne Źrebiarz ze

swoimi strażnikami. Sądząc po dźwięku, byli nie dalej niż dwieście jardów od nich. W dzień

nie mogliby sobie pozwolić na taką bezczelność, jak rzucanie czarów w zasięgu strzału z

kuszy. Ale teraz – teraz wciąż trwała noc.

Na zewnątrz zagrały piszczałki.

– Idą. – Eso’bar powiedział to prawie z ulgą.

– Idą – potwierdził Mer i bez słowa wrócił na swoje miejsce.

Nim Eso’bar zdążył wcisnąć się w kolczugę, na sąsiednim wozie wybuchło zamieszanie,

a potem wzdłuż linii pomknęła wieść:

– Idą Sahrendey!

Wstał.

Nareszcie.


* * *


Starzec się uśmiechnął. Lekko, leciusieńko, ktoś stojący z boku mógłby wręcz uznać ten

Перейти на страницу:

Похожие книги