Po kilkunastu minutach, kiedy poprawiło mi się do tego stopnia, że mogłem wreszcie dać sobie spokój z histerycznym nadużywaniem w głębi duszy biblijnej frazy, spojrzałem na nich wszystkich z całkowitą przytomnością i zadałem najnaturalniejsze w świecie i na wskroś trzeźwe pytanie:
– Najmocniej przepraszam, ale czemu zawdzięczam wizytę panów? w ogóle skąd, na Boga Ojca, panowie się tu wzięli, jak panowie tu weszli?
– Jest lepiej, co nie znaczy, że jest dobrze – powiedział z rzeczową troską w głosie ten, który zdawał się być moim wyłącznym rozmówcą. – Po pierwsze, nie panowie, lecz państwo. To jest bardzo dziwne w gruncie rzeczy, żebyś akurat ty, cieszący się sławą rzekomego konesera płci nadobnej, nie zauważył, ze jest wśród nas dziewczyna. Alberta, okaż panu swoją kobiecość.
Najbardziej widmowa z całej trójki postać bez słowa podniosła się z fotela i powolnymi ruchami wytrawnej striptizerki jęła rozpinać guziki tajemniczej szaty, która znacznie tracąc na tajemniczości okazywała się przy dokładniejszym wejrzeniu ni to lekkim płaszczem, ni to ciężką suknią z kapturem, i wkrótce stała przede mną w kabotyńsko szyderczej pozie piękna, zgrabna i wysoka brunetka w żółtej sukience na ramiączkach.
– Alberta Lulaj, poetka – dokonał prezentacji, już w końcu sam nie wiedziałem kto? Przywódca intruzów? Mistrz niedocieczonej ceremonii? Dobrodziej mój? a może ścigany listem gończym złoczyńca?
– Jesteśmy tu w jej sprawie, w sprawie jej niedocenianych wierszy. Natomiast jeśli idzie o pozostałe szczegóły, to, po pierwsze, weszliśmy otwierając drzwi za pomocą klucza, który w pijanej beztrosce zostawiłeś w drzwiach, po drugie, jesteśmy starymi znajomymi. To znaczy, ty możesz nie kojarzyć, ty masz prawo nie pamiętać, ale ja kojarzę i ja pamiętam. Moje nazwisko Cieślar Józef i kiedyś, kiedyś, co najmniej czterdzieści lat temu, chodziliśmy razem do szkółki niedzielnej. Nie muszę dodawać, że po ukończeniu szkółki niedzielnej nasze drogi się rozeszły. Pan pojechałeś do wielkiego miasta i kształciłeś się pod względem intelektualnym, ja zostałem w naszych stronach i zarabiałem na życie, imając się rozmaitych, choć przeważnie pod względem intelektualnym postnych zajęć.
Pięknie by było, gdyby w tym miejscu otwarła się w mojej głowie jakaś furtka doszczętnie zarosła ciemnymi chaszczami niepamięci, gdybym nagle przypomniał sobie płowowłosego Józia Cieślara, który za żadne skarby nie był w stanie nauczyć się na pamięć nawet najkrótszego luterskiego psalmu, nie tylko piękny, ale i klasyczny byłby to epizod, ale ja – szczerze powiem – ni dudu. Spoglądałem na rzekomego Józefa Cieślara i w moim mózgu nie otwierała się żadna furtka, nie przypominałem sobie ani nie poznawałem go do tego stopnia, że wszystko, co mówił, wydało mi się nagle nieodpartym łgarstwem służącym na razie zakrytym, choć bez wątpienia występnym celom. Skądinąd ten szalbierz, ten złodziej biografii musiał sporo o mnie wiedzieć, wyglądało na to, że nawet znał niektóre szczegóły mojej duszy. Musiał, na przykład, wiedzieć, że słysząc o szkółce niedzielnej, bez wątpienia pijacko się wzruszę, może nawet wybuchnę pijackim szlochem. Powściągnąłem jednak wzruszenie, nie rozbeczałem się, niczego nie dałem po sobie poznać, on zaś również nie nasilał wszczętej prowokacji, nie spoglądał na mnie wyczekująco, z niezmienną rzeczowością dokonywał dalszych prezentacji.
– Natomiast kolega – niemal wytwornym ruchem dłoni wskazał na drugiego stojącego dwa kroki dalej gangstera – natomiast kolega nie zna cię osobiście, ale jest twoim wielbicielem, czytał twój artykuł w gazecie.
Mój rzekomy wielbiciel skinął głową i z oszukańczą skwapliwością potwierdził:
– Tak jest, nie jestem człowiekiem skłonnym do zachwytu, ale w tym przypadku byłem zachwycony.
Postanowiłem sprawę wysondować głębiej i trochę z chytrości, trochę zaś z próżności zapytałem:
– Jestem niezmiernie ciekaw, rzecz jasna, bardzo mi miło, ale zarazem jestem niezmiernie ciekaw, który z moich tekstów wywarł na panu aż tak korzystne wrażenie?
Tamten rozłożył ręce w słynnym geście bezradności i powiedział z równie słynną prostotą:
– Nie pamiętam, o czym to było, ale pamiętam, że zarykiwałem się ze śmiechu.
Skuliłem się jak chlaśnięty biczem, przywódca intruzów spojrzał na mnie ze współczuciem, poetka Alberta Lulaj udała, że niezmiernie absorbuje ją zbyt luźne, a może zbyt ciasne ramiączko, zapadła pełna żenady chwila ciszy. Kiedy zaś pełna żenady chwila ciszy przeminęła, znów rozległ się przyjazny głos głównodowodzącego: