Ostatnia wielka w życiu podróż to nieunikniony powrót do czasów dzieciństwa. Nie jedziesz, by spotkać nowych ludzi, odkryć nowe pejzaże: jedziesz, by spotkać się z sobą samym – takim, jakim pamiętają cię bliscy z tamtych dziecinnych lat. Stoi na zalanym słońcem peronie, patrząc w ślad za oddalającym się ostatnim wagonem. Rozgrzane upałem szyny wydają się falować w powietrzu. Rozgląda się naokoło: czerwony, schludny budyneczek stacyjki Rudniki zupełnie mu nie przypomina stacji w Trembowli. Wokół żywopłot bzów, dalej szare dachy wsi. Więc tu jechał na spotkanie swojej młodości. Przebył morza, by załatwić ostatnią ważną sprawę życia. A tą sprawą nie jest bynajmniej chrzest wnuczki jego brata… Stoi obok stosu bagaży, złożonych na końcu peronu. Na głowie ma słomkowy kapelusz z barwną wstążką. Twarz sucha, wygolona, pod grdyką muszka na gumce. Kraciasta marynarka z płótna gryzie się z fioletowymi spodniami, ale najbardziej rzucają się w oczy jego sztuczne szczęki, które odsłania w szerokim uśmiechu na widok wbiegającej na peron grupy. Kaźmierz, ujrzawszy samotną postać na peronie, przysłania oczy dłonią i sapie, zmęczony po biegu:
– Oj, chiba że to on. Chce ruszyć ku przyjezdnemu, ale słyszy za plecami szept Maryni: – Kaźmierz, nogawki… Podwinięte nad kostki nogawki jeszcze bardziej skracają postać Pawlaka. Przykryty kapeluszem przypomina teraz wyglądający z mchu grzyb. Nie spuszczając oczu z uśmiechającego się niepewnie mężczyzny, odwija nogawki, podskakując na jednej nodze, wierzchem dłoni ociera pot cieknący po skroniach spod kapelusza i rusza powoli ku przybyszowi. Za nim tyralierą posuwa się reszta delegacji. Na dwa kroki przed przyjezdnym zatrzymuje się. Patrzy na brata, a twarz mu drga, jakby walczył ze sobą, czy ma się śmiać z radości, czy też z radości płakać. I tak oto stoi naprzeciw siebie dwóch Pawlaków. Jeden jest stąd, a drugi stamtąd. Jeden jest Kaźmierz – a drugi John. Pierwszy wyszedł witać drugiego i nie wie o tym, że ten drugi właściwie przyjechał się żegnać. Przyjezdny uchyla konwencjonalnym gestem słomkowego kapelusza, odsłaniając na moment opaloną łysinę.
– Jestem John Pawlak – mówi twardą, obco brzmiącą polszczyzną.
– Czy ty mój brat?
– Tak, to ja – rzuca w odpowiedzi Kaźmierz, a choć stara się być spokojny, to broda mu drży, a grdyka w obręczy kołnierzyka wędruje w górę i w dół. Stoją tak przez chwilę, jakby rozdzielała ich jakaś niewidoczna bariera. Patrzą na siebie z odległości kilku metrów, jakby każdy z nich chciał się najpierw oswoić z tym, że żaden nie odpowiada obrazowi, jaki każdy z nich stworzył w swojej wyobraźni. Widzieli się ostatni raz, kiedy jeszcze wszystko było przed nimi. Kiedy Marynia nie była żoną Kaźmierza, a Jaśko nie marzył nawet, że będzie miał kiedyś plastikowe zęby, piękniejsze niż prawdziwe. Może to te nieskazitelnie białe zęby onieśmieliły z początku Kaźmierza? Może ten słomkowy kapelusz, jaki przed wojną nosił notariusz w Trembowli? Albo ten aparat fotograficzny na szyi? Kaźmierz pierwszy nie wytrzymuje konwencji oficjalnego powitania i rzuca się w ramiona wyższego od siebie brata.
– Oj, Jaśku, wreszcie jesteś! – prawie szlocha, wbity twarzą w obojczyk starszego brata. Zwierają się w kurczowym uścisku. Kaźmierz nie zwraca uwagi, że swymi ubabranymi w bagnistej łące butami włazi na białe pantofle Amerykańca i depcze po nich, jakby to były szczeble drabiny. Marynia trzyma przy oczach chusteczkę; Pawełek przytomnym okiem lustruje bagaże nieznanego stryja; w drugim szeregu ramię w ramię stoją Jadźka i Witold, razem podtrzymując becik z córeczką.
– A gdzie Mania? – pyta Jaśko i wówczas Kaźmierz przyciąga żonę za rękę.
– Nie poznał? No coż ty zrobisz, troszku ona podupadła…
– Poznał, poznał – Jaśko całuje teraz bratową, a już w kolejce do powitania czeka Witold. Kaźmierz wypycha go do przodu.
– To Witia, co w rok po twojej emigracji na świat przyszedł. A to Pawełek. On już tu chrzczony. A to wnuczka moja, Ania – odbiera z rąk Jadźki becik z Anią, która właśnie otworzyła niebieskie oczka, i pokazuje ją bratu.
– Cacusiany szprync. Prosto cud! Jaśko wciska swój paluch w rączynę niemowlaka i w szerokim uśmiechu odsłania swój garnitur sztucznych zębów. Mała reaguje tak, jakby nad nią kłapnęła paszcza krokodyla, i zanosi się rozpaczliwym łkaniem. Kaźmierz oddaje becik Witoldowi, równocześnie przypominając mu kuksańcem, co miał w chwili uroczystego powitania powiedzieć od siebie.
– Dziękuję stryjowi, że zgodził się być dla mojej Ani ojcem chrzestnym. Specjalnie na przyjazd stryja tyle miesięcy my z chrztem czekali.