Читаем Sami Swoi полностью

– Osiem miesięcy czekała na przyjazd stryja – wyjaśnia Witold. Trzymając małą na ręku, Jaśko wpatruje się w zdjęcie ślubne, na którym Witold ze sztywnym uśmiechem wbija wzrok w obiektyw fotografa, bodąc czołem loki otulonej muślinem Jadźki.

– Do kogo ty podobna? – zastanawia się głośno, przenosząc wzrok z buzi maleństwa na twarze z fotografii ślubnej.

– Te oczy to po matce. Ale skąd ja je znam'? Witold wymienia błyskawiczne spojrzenie z Jadźką. Ta cofa się w głąb pokoju, jakby chcąc się na wszelki wypadek usunąć z pola widzenia. Kaźmierz pospiesznie napełnia wódką dwa kieliszki i żeby przerwać tę niebezpieczną próbę identyfikacji, gestem głowy nakazuje Maryni odebrać z rąk gościa becik z Anią. W wolną rękę brata wtyka wypełniony po brzegi rżnięty kieliszek. Nabiera powietrza, jakby szykował się do skoku w głęboką wodę. Kiedy zaczyna mówić, jego śpiewny głos brzmi niczym początek jakiejś ballady.

– Posłuchaj, Jaśku, co ja, brat twój, w osobistej swej postaci przed tobą stojący, mam ci do powiedzenia, i wybaczenie mi daj, żeś ty dla mnie nie żaden „John”, tylko ten sam Jaśko, co w kropiwnianych portkach w Krużewnikach dwa ogony na wygon gnał, a było to jeszcze za Franza Josepha, co to później o nim śpiewka taka była: „Kiedy żył F'ranz-Joseph, miałeś chociaż kozę, kiedy rządzi nasz prezydent, masz ty chłopie tylko bidę”… Uśmiecha się Jaśko na tę przemowę, na to wspomnienie kropiwnianych portek i Franza Josepha, ale zaraz uśmiech powściągnął, bo zrozumiał, że dopiero w tej właśnie chwili zaczyna się między nimi prawdziwa rozmowa, choć jeden mówi, a drugi tylko milczy.

– Posłuchaj więc, Jaśku, co mam ci do powiedzenia, a mam ja do powiedzenia dużo i w te najważniejsze słowa zacznę: „Ano, Jaśku, bój się Boga, wreszcie jesteś!” – na moment wzruszenie odbiera mu głos, ale wnet się opanował. Stoi przed starszym bratem, trzyma wciąż pełny kieliszek w drżącej ręce, bo przyszło mu złożyć jakby raport z całego życia. Wszyscy obecni zastygli w bezruchu, czując, że nadeszła historyczna chwila. Kaźmierz zerka nerwowo w stronę lepu na muchy, gdzie bzycząc walczy o życie świeżo przylepiony owad.

– To powiedziawszy, do mniej ważnych rzeczy chcę przystąpić i po gospodarsku chcę się wyrazić. że co moje, to i twoje – trąca zamaszyście swoim rżniętym kieliszkiem o kieliszek Jaśka i przechylając głowę do tyłu, jakby chciał sprawdzić, czy owa mucha jeszcze żyje, gładko wlewa sobie jego zawartość do gardła. Jaśko próbuje pójść w jego ślady, ale wieloletni brak praktyki daje znać o sobie. Krztusi się, aż oczy wychodzą mu z orbit, ręką usta zasłania, jakby w obawie, że może wypluć szczęki. Witold musi grzmotnąć go swoją krzepką łapą w plecy, żeby gość odzyskał równowagę. Kaźmierz wziął Jaśka pod łokieć niczym biskupa w trakcie procesji i oprowadza po domu, jakby chciał go przekonać, że to, co zyskał na skutek historycznych wydarzeń, nie jest gorsze od tego, co stracił.

– Ano patrzaj, Jaśku: dom ten jest murowany, podpiwniczony – przeszli z pokoju przez sień do drugiej izby.

– Na podmurówce kamiennej on stojący, kryty nie żadną tam strzechą, jak u tata naszego, tylko eternitem, jak się należy według rozumu i przepisów przeciwpożarowych. Ani grzybów, ani długów na nim nie ma, bo tylko durny w kieszeni otwarty scyzoryk nosi, a że durnego brata ty nie masz, na to ci się klnę w osobistej swej postaci tu stojący… Jaśko prześlizgnął się wzrokiem po szafie na wysoki połysk, po pudle jeszcze poniemieckiego radioodbiornika „Telefunken”, ale utkwił spojrzenie przy wielkim lustrze. Za jego ramą widnieje wetknięty wachlarz kolorowych pocztówek z Ameryki: Fabryka Forda w Detroit, drapacze chmur w down-town Chicago, rozwidlające się jak węże nitki autostrad. Barwny pasjans Ameryki, która dla niego – Johna Pawlaka z Chicago – nie jest z bliska aż tak kolorowa jak wysyłane przez niego kartki.

– Tu we wojnę ja robił – Jaśko-John stuka paznokciem w widoczek fabryki Forda w Detroit, następnie wskazuje drapacze chmur chicagowskiego down-town.

– A tu żyję. I tu umrę.

– Niech on wypluje to słowo – protestuje szczerze Kaźmierz.

– Jak my się odnaleźli, to nam czas dopiero pożyć, a nie umierać.

– Sure, ale na każdego jego pora przychodzi.

– Taż ty na chrzciny przyjechał, Jaśku, a nie na pogrzeb. Jak ty zobaczysz, że wokół są sami swoi, tak tobie bezlitośnie żyć się dopiero zachce. Taż ty tam przecie wśród obcych żył!

– W Chicago więcej Polaków jak w waszej Łodzi – informuje John. Ale Pawlaków nie ma!

– I Pawlaków znajdziesz. Wystarczy książkę telefoniczną otworzyć. A książka tam taka gruba, jak nasz proboszcz Paralata.

– Patrzaj jego – cieszy się Marynia.

– Taż on jeszcze naszego proboszcza z Krużewników pamięta!

Перейти на страницу:

Похожие книги