Читаем Sami Swoi полностью

– Jaką, Jaśku? – Kaźmierza niepokoi wyraźnie ta dziwna zapowiedź. – Przyjdzie czas zrobić ostatni między nami rozrachunek. Zabrzmiało to jakoś złowieszczo i Kaźmierz pomyślał, czy aby przypadkiem jego starszy brat nie przyjechał rozliczyć się z tego wszystkiego, co on, Kaźmierz, chciał zwalić na karb historii. Ale wówczas chyba nie zgodziłby się być ojcem chrzestnym dla Ani, która wszak była nieuchronnym dowodem tego, co dziś łączyło rodziny Pawlaków i Karguli. Czego więc mógł chcieć Jaśko, po tych trzydziestu trzech latach, jakie każdy z nich spędził w innej części świata? Za ich plecami rozlega się klakson. Wołga z bagażami Johna przemyka obok, bo Budzyński chce z fasonem podjechać pod obejście Pawlaków. Welon kurzu, jaki po sobie zostawia samochód, łagodnie niczym muślin opada na ciemne ubranie Kaźmierza i słomkowy kapelusz jego brata, na ufryzowaną głowę Jadźki i becik z jej córką, który niesie uroczyście Witold Pawlak. A cały ten pochód obserwują zza firanek i płotów mieszkańcy Rudnik, żaden bowiem do tej pory nie widział prawdziwego Amerykańca.

– Musi on bogaty – stwierdza Wieczorkowa, czając się za firanką.

– No bo jak na nogach idzie, a taksówce każe za sobą jechać! – Ale żeś ty głupia – Wieczorek rozpłaszcza nos na drugiej szybie.

– Głowę dam, że to specjalnie Kaźmierz wymyślił, żeby każdy mógł se lepiej jego brata obejrzeć.

– A co tu oglądać? – wzrusza ramionami Wieczorkowa – człowiek jak człowiek. Ważne, co w walizkach przywiózł. Tej małej Ani Pawlaczce to się poszczęściło: takiego ojca chrzestnego mieć to jak los na loterii wygrać. Jeszcze kiedy do Ameryki pojedzie. Tymczasem Tadeusz Budzyński zajeżdża z fasonem pod bramę obejścia Pawlaków i trąbi donośnie. Na ten sygnał całą rodzinę Karguli jakby trąba powietrzna zdmuchnęła z podwórza: wszyscy chowają się w domu, zerkając tylko przez firanki. Ale z taksówki nikt nie wysiada. Warszawiak” wydobywa bagaże gościa i niesie je w stronę ganku domu Pawlaków.

– Tyle kufrów, jakby on tu na zawsze zostać chciał… Kargul zza firanki obserwuje bramę sąsiada. Zaraz ukaże się tam ten, który omal nie pozbawił go kiedyś życia, a który teraz pewnie jeszcze nie wie, że obaj należą do wspólnej rodziny.

– Władyś – szepce za jego plecami Aniela – a może by tak jego wyjść powitać chlebem i solą?

– Ot, koczerbicha jedna – mruczy Kargul, przygarbiony przy niskim oknie.

– Zapomniała, że Kaźmierz ma nam dać znak, kiedy pora na naszą kolaborację przyjdzie? W bramie ukazuje się człowiek w słomkowym kapeluszu. Obok drepcze Kaźmierz. Kargul odruchowo cofa się od okna, jakby w obawie, że spojrzenie gościa przeszyje go na wylot niczym kula z colta.

<p>Rozdział 5</p>

Koniec podróży jakże często jest dopiero początkiem drogi. Byli już w domu Pawlaka, ale wędrówka Johna jakby wciąż trwała: patrząc przez okno na podwórze, nie widział obejścia swego brata, Kaźmierza, tylko tamto podwórze przy krużewnickiej chacie; kiedy spostrzegł, że lep na muchy przywieszony jest do złoconej lampy o czterech niezgrabnych kryształowych kinkietach – przypomniał sobie naftową lampę, którą ze względu na oszczędność nafty zapalało się tylko w wielkie święta; widząc stół i kredens zastawiony puszkami sardynek, soków owocowych, półmiskami pełnymi kiełbasy i własnej roboty salcesonem, zobaczył tamten stół w Krużewnikach, gdzie do jednej michy z żurem sięgało sześć drewnianych łych. Tak, ta podróż, choć w przestrzeni dla niego się skończyła, to w czasie jakby trwała nadal.

– Może głodny? – pyta Marynia, przez nieśmiałość zwracając się do męża, a nie do Jaśka, który teraz przygląda się, jak Jadźka przewija płaczącą córeczkę.

– Awo, taż przecie jest czym zakąszać – rzuca przez ramię Kaźmierz, zajęty odbijaniem butelki z wódką. Marynia wskazuje na zgromadzone na cześć gościa specjały. Jaśko rzuca okiem na tę wystawę bez zbytniego zainteresowania. Nagle wzdycha, jakby mu się przypomniało coś tak pięknego jak sen ułana.

– Ja mieć smak na mamałygę ze szpyrką. Na wspomnienie tej potrawy coś od wewnątrz rozjaśnia jego twarz. Marynia stropiona patrzy na Kaźmierza: skąd ona teraz ma wziąć mamałygę? Starali się przewidzieć życzenia gościa, ale nikomu nie przyszło do głowy, że człowiek z tamtego świata będzie sobie życzył takiego byle jakiego dania.

– Ot, pomorek – Kaźmierz szepcze półgębkiem do Maryni i popycha ku drzwiom Pawełka.

– Galopem ty leć do Jarmolinów, może u nich ta mamałyga znajdzie sia. Żeby odwrócić uwagę brata od zamieszania, jakie spowodowało jego gastronomiczne pragnienie, pochyla się nad małą Anią i wskazując Jaśka, pyta z pełną powagą:

– A wiesz ty, kto to jest? Twój chrzestny. Witold unosi małą w poduszce. Ania wyciąga ciekawe paluszki do kolorowej muszki przy kołnierzyku gościa, potem wtyka paluszek między jego rozchylone w uśmiechu szczęki. Rozćwierkała się śmiechem, widząc, jak John porusza muszką na gumce. Wzruszony tym John bierze z rąk bratanka becik i podrzuca Anię w górę.

– Co ona taka duża? – dziwi się.

Перейти на страницу:

Похожие книги