Читаем Sami Swoi полностью

– A gdzie matka małej? – pada pytanie Jaśka. Kaźmierz, jak sprawny dyrygent, gestem daje znać Jadźce, że teraz nadeszła kolej na jej solówkę. Jadźka niepewnie wyciąga rękę, niepewnie się uśmiecha, niepewnie zerka na Kaźmierza, jak na dyrygenta. Kaźmierz patrzy czujnie na tę scenę, bo Jaśko zmarszczył brwi i przez chwilę patrzy na twarz Jadźki, jakby usiłując w niej odczytać czyjeś znane sobie rysy. Jadźka teraz nerwowo zerka w stronę męża. Co robić, jeśli gość spyta, czyja ona z domu? Witold przenosi spojrzenie na ojca. Kaźmierz w napięciu przestępuje z nogi na nogę, jakby deptał kapustę w beczce. Czy aby już w tej chwili karty nie zostaną odkryte?

– A ona skąd?-pyta Jaśko, nie przestając wpatrywać się bacznie w twarz Jadźki.

– Czyja?

– Po sąsiedzku – rzuca szybko Kaźmierz, jakby w obawie, żeby ktoś przed nim nie zdążył się wyrwać z jakimś niepotrzebnym słowem.

– Też zza Buga. Swojaczka!

– I see – mruknął Jaśko i uspokojony tym wyjaśnieniem, przyciąga Jadźkę do piersi, okraszając ten serdeczny gest kolejną prezentacją plastykowych zębów. Ceremonię powitania można było uznać za dopełnioną. Kaźmierz poleca Pawłowi i Witii zabrać bagaże gościa. Kiedy wychodzą przed stacyjkę, właśnie z jękiem klaksonu zajeżdża dychawiczna taksówka „warszawiaka”. Budzyński wyskakuje zza kierownicy. Na powitanie Amerykańca zdjął nawet beret i zapraszającym gestem wskazuje otwarte drzwi taksówki. John omiata wzrokiem samochód, jakby z niego chciał wyczytać życiowy standard brata.

– Ja mam w Chicago wielką karę.

– A co ty narobił, że ci taką karę dali?! – niepokoi się Kaźmierz.

– Kara to po naszemu… auto – wyjaśnia John, obchodząc wołgę.

– U nas na raty można wziąć.

– Ja by takiego nawet darmo nie wziął – Kaźmierz odsuwa z drogi kierowcę, który już chce upychać Johna w samochodzie.

– Pomieścimy się – zapewnia Budzyński. Za wszelką cenę pragnie się zrehabilitować.

– A po jaką zarazę mamy ryzykować – Kaźmierz gromi spojrzeniem Budzyńskiego.

– Ot, ruski chłam! Stanął czort na drodze i przez to my na czas nie dali rady przykołdybać sia. Żeb' to był amerykański samochód, to on by nie zbiesił sia… Kaźmierz nigdy nie tracił okazji by wyrazić dezaprobatę wszystkiemu, co pochodziło ze Związku Radzieckiego.

– Można spokojnie siadać – zapewnia Budzyński, żebrząc nieomal przyjezdnego o danie mu szansy. John rozgląda się naokoło, jakby próbując ustalić, skąd słońce wstaje i gdzie zachodzi. W oślepiającym blasku słońca wśród zieleni sadów widać czerwone i szare dachy stodół, domów, budynków.

– Daleko tu do was – stwierdza John.

– W tamte strone dalej ty miał.

– Why? – gość nie zrozumiał aluzji.

– Czego dalej?

– Bo od domu.

– Każdy ma tam swój dom, gdzie wraca.

– A ty myślisz, Jaśku, że jakby ja mógł, to ja by do naszej chaty nie wrócił? Taż w jednej chwili. Na kolanach! Ale coż ty zrobisz, człowiecze, jak tobie los aby bilet w jedną stronę dał? Wszyscy, stojąc kołem, przysłuchują się tej pierwszej wymianie zdań. W pewnej chwili Jaśko smętnie kiwa głową, zagarnia ramieniem Kaźmierza i ku widocznej rozpaczy „warszawiaka” rusza w stronę wsi.

– My iść. Zobaczymy, na co ty zamienił nasze Kruszewniki.

– Krużewniki – poprawia go swoim śpiewnym akcentem Kaźmierz.

– Why… dlaczego ty to miejsce wybrał?

– Pamiętasz ty, Jaśku, jak nasz tato mówili? „Jak cię coś silniejszego od ciebie od korzeni odetnie, omiń ty największe miasta, a w mniejszym zamieszkaj z samego skraja, żeb' ciebie wędrowcy o wójta pytali, a nie wójta o ciebie”.

– Yes, tak tato mówili. Ale tato zostali tam, w Kruszewnikach.

– W Krużewnikach – poprawia go znowu Kaźmierz.

– Ale pamiętaj też o tym, Jaśku, że chłop tam ma dom, gdzie sieje i gdzie zbiera.

– Sure… Thirty three… Trzydzieści trzy lataja tam nie był, a widzę wszystko jak wczoraj – wzdycha nagle, jakby nie mógł ukryć nagłego rozczarowania, że po tak długiej podróży przez góry i morza nie trafił tam, gdzie wciąż żyły jego sny, lecz do zupełnie obcej ziemi, w którą nigdy ani jedna kropla jego potu nie wsiąkła. Idą obok siebie jak źle dobrana para koni: John Pawlak, suchy jak wiór, wysoki, sprężysty – choć już na emeryturze; Kaźmierz drepcze przy nim na swych krótkich nogach. co chwila zachodząc mu drogę, jakby chciał bez przerwy kontrolować spojrzenie gościa. A ten rozgląda się wokoło bez specjalnego zainteresowania, jak człowiek, który dobrze wie, że jest tu tylko przejazdem. W ślad za nimi idzie reszta delegacji rodzinnej, za którą toczy się wyładowana bagażami taksówka. Właśnie odezwały się dzwony dalekiego kościoła. Kaźmierz wskazuje ręką wieżę kościoła, która strzela w górę z zielonej kipieli liści.

– Słyszy? Kiedym tu nastał, one milczały.

– W naszym kościółku drzewianym śpiewniejsze były. To stwierdzenie brata jakby nieco rozdrażniło Kaźmierza.

– Aj, człowiecze, aleś butów nie miał, żeb' do niego zaglądać. A do nieba z każdego miejsca jednaka droga. A tam nasz dom -wskazał dachy obejścia.

– Nasz?

– Co moje, to i twoje, Jaśku.

– Okay… Dobrze, że ty tak rzekł. Bo ja tu przyjechał tylko jedną sprawę załatwić.

Перейти на страницу:

Похожие книги