Читаем Sami Swoi полностью

– Pisałeś, Kaźmierz, żeś przywiózł na te poniemieckie tereny worek tej ziemi, co ją tato co wiosna swoimi krokami odmierzał, czy mu aby kto kusoczka nie odkroił. O tamtą ziemię mi idzie, you understand?

– Aj, człowiecze, taż tej ziemi ledwie że półmorgowy spłachetek był, a gąb w chacie do żywienia jedenaście. Przez tamtą ziemię musiał ty o „schifkartę” się starać i do Ameryki uciekać.

– Nie przez ziemię, a przez Kargula! – twardo ucina Jaśko i teraz już nikt nie może mieć wątpliwości, że przybysz niczego przez te lata nie zapomniał. Minęły rządy, przewaliła się wojna jak potop, miliony ludzi zmieniło miejsce zamieszkania, a on wciąż niósł przez ten czas w pamięci tamtą sprawę. Kiedy z ust Jaśka padło nazwisko – „Kargul” -jakby ktoś podpalił lont. Teraz wszyscy obecni czują, że iskra nieuchronnie zbliża się do beczki z prochem. Jadźka, jakby wiedziona złym przeczuciem, chwyta w ramiona poduszkę ze śpiącą Anią; Marynia nerwowo zerka przez okno na sąsiednie podwórze, czy aby przypadkiem nie snuje się po nim ten, w którym do dziś Jaśko upatruje przyczynę wszystkich dramatów swego emigracyjnego losu. Ale podwórze Karguli jest puste. Kaźmierz potoczył niespokojnym okiem po twarzach obecnych. Wszyscy sprawiali wrażenie ludzi, oczekujących wybuchu odbezpieczonego granatu. Jaśko czuje to dziwne napięcie, ale nie zna jego przyczyn.

– Aj, Bożeńciu, taż kiedy to było, jak my z Kargulem wojnę toczyli.

– Kaźmierz lekceważącym gestem chce wyrazić swój stosunek do sprawy.

– Przez ten czas zdrowy koń zdążyłby trzy razy zdechnąć, a prosty chłop zgarbacieć… Patrzy czujnie spod oka, czy Jaśko da się przekonać, że pewne sprawy należą do swego czasu i ten, co się tylko do tyłu ogląda, sam się pcha Lucyferowi na widły.

– Kargulowi ja nigdy tego nie zapomnę – w ustach Jaśka brzmi to jak przysięga, od której mu odstąpić nie wolno. Kaźmierz nerwowo rusza wąsikami, wierci się niespokojnie na kanapie, cały czas starając się nadać twarzy wyraz niewymuszonej pogody i serdeczności:

– A czegoż on tak na Kargula naburdasił sia? – zaczyna ostrożnie, przepraszając wzrokiem synową za słowa, które dotyczą jej ojca.

– Taż może i był z niego hardabas, ale przecie nie taki znów najgorszy…

– Nie najgorszy? – Jaśko patrzy podejrzliwie, jakby chciał sprawdzić, czy aby brat za bardzo się nie upił. Kaźmierz czuje, że ma ostatnią szansę dyplomatycznego rozegrania sprawy. Śmieje się ze sztuczną beztroską, jakby zobaczył w tej chwili gołego Kargula w pokrzywach. Klepie się dłońmi w uda.

– Oj, dali my jemu popalić…

– A czego on taki wesół?

– Awo, Jaśku, przypomnij ty sobie, co było, jak nasz tatko Kargulową krowę na polu zdybał…

– Taki był początek – mruknął Jaśko.

– A tyś koniec zrobił! A świadka mam w tym obrazie, przed którym ty klęczał – Kaźmierz znów patetycznym gestem wskazuje na obraz Świętej Rodziny.

– Dla rodziny to zrobiłem.

– Bo ziemia i rodzina to jedyna rzecz, co ciebie nie zdradzi – skwapliwie podejmuje Kaźmierz ten wątek.

– Pamięta, jak się z Kargulami zaczęło?

<p>Rozdział 6</p>
Перейти на страницу:

Похожие книги