Patrzyłem ha niego i zastanawiałem się, czy nie jest to jakaś pułapka. Wypiłem całą podaną mi wodę. Ta nowa zagadka całkiem mnie przerastała.
– Co pan na to?
Musiałem się zastanowić. Nie rozwiązane zagadki nie istnieją. To złudzenie, tak jak przypadek. Wystarczy pomyśleć i wszystko się wyjaśnia.
– Skąd mieliście próbkę jej pisma?
– Beże mój, zdobyliśmy ją w najprostszy sposób: prosząc, aby skreśliła kilka wierszy na kartce!
Kartka ta znajdowała się w teczce i Brett usłużnie wyjął ją, i podał mi razem z listem.
– Proszę spojrzeć: byliśmy na tyle sumienni, że prosiliśmy, aby napisała ten sam tekst. Tłumacz twierdzi, że ten, który mrs Faulks napisała przy nas, roi się od błędów. Pisze źle, w pańskim języku, bardzo źle. Zoś co do liter, sam pan widzi, że nie mają nic wspólnego z tymi z pierwszego listu.
– Musiała zmienić charakter pisma.
– Nie, monsieur.
Powiedział „monsieur" po francusku z tak ohydnym akcentem, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
– Biegły jest stanowczy: każdy list zostal napisany przez dwie różne osoby, przy czym autorem pierwszego jest najprawdopodobniej mężczyzna!
Odebrał mi papiery I włożył je z powrotem do teczki. Brett zachowywał się teraz inaczej. Nie był to już ostrożny i bezstronny policjant, z którym miałem do czynienia rano, był teraz zdeterminowany, pewny siebie.
– Nadal nie ma żadnych wieści o Nevilu Faulksie, mister Valoise.
– Co ja na to mogę poradzić?
– Czy pan wie, że błoto spod pana pantofli jest takie same jak to, które było na ostrzu łopatki przez pana... znalezionej! Właśnie, gdzie ją pan... znalazł?
Powstrzymałem się od odpowiedzi.
– Czy przypadkiem nie w sklepie żelaznym na Charlotte Street? – Wstał z miejsca i zdjął z wieszaka parasol. Był to ten parasol, który pożyczyła mi służąca z Fort William's Hotel. – Znaleziono ślady zaschniętej krwi na wewnętrznej stronie materiału – ciągnął dalej Brett. – Nasze laboratorium wykona dokładniejszą analizę, ale już obecnie chemicy są przekonani, że jest to krew pochodzenia ludzkiego. – Położył parasol na swoim biurku, kierując w moją stronę stalowy szpikulec. – Czy może mi pan pokazać swoje dłonie, mister Valaise?
Wyciągnąłem ręce bezradnie przed siebie. Gdy chodziłem do przedszkola, tęga nauczycielka o srogim wyglądzie robiła każdego ranka przegląd naszych dłoni. I tak jak wówczas, również teraz byłem pełen obaw. Po raz pierwszy od dwudziestu pięciu lat! Brett postąpił identycznie jak nauczycielka: Odwrócił mi ręce lekko przekręcając przeguby.
– Nie ma pan żadnych zadrapań, sir. Skąd więc ta krew na tym przedmiocie? Krew jest świeża, a parasol zanim go panu wypożyczono, stał kilka miesięcy w szafie.
Nie mogłem się nadziwić umiejętnościom policjanta. Kroczył naprzód w prowadzonym przez siebie śledztwie, przebijając się miarowo przez gąszcz chwastów, tak jak kosiarz po trawnikach Princess Garden.
– Ma pan bardzo ładne dłonie, mister Valaise. Czyżby były to dłonie mordercy?
Przygnębiony opuściłem ręce wzdłuż ciała.
– Niestety tak! – westchnąłem.
ROZDZIAŁ XX
Siedziałem w fotelu, na wprost Bretta. Magnetofon szumiał niemal bezgłośnie. Ale kiedy zatrzymywałem się w swoich zeznaniach, ten nikły szum doprowadzał mnie do szału i zmuszał do dalszego mówienia. Zacząłem wszystko od samego początku, od chwili, gdy siedząc w restauracji w Juan, zauważyłem kobietę, która wsiadła do mojego wozu. Opowiedziałem mu o naszym spotkaniu w kosynie, o torbie plażowej, którą odebrała z mojego hotelu. Opisałem mu, z jakim zapałem napisałem swój list. Opowiadałem mu o Denise i o kilku beztroskich dniach z nią spędzonych.
– Nie znam Lazurowego Wybrzeża – stwierdził Brett melancholijnie.
To oświadczenie zbliżyło mnie do niego. Ale inspektor znów przybrał minę uważną i nadętą. Przypuszczam, że magnetofon peszył również jego. Wypowiadał w jego stronę jedynie zawodowe uwagi.
Doszedłszy do sprawy listu od Marjorie, odruchowo ująłem inspektora za ramię. Chciałem koniecznie go przekonać.
– Ona go napisała, inspektorze! Przysięgam panu, że to ona. Wasz biegły myli się, chyba że... Tak, niech pan posłucha, wydaje mi się, że już wiem: ona bała się swego zazdrosnego męża. Czy nie mogła prosić jakiejś przyjaciółki aby przepisała ten list? Z czystej przezorności.
Brett nic nie odpowiedział. Gładził się po różowych wygolonych policzkach, na których można było zauważyć drobne fioletowe żyłki świadczące o trwającym procesie trawienia.
– Nie wierzy mi pan?
– Proszę mówić dalej, mister Valaise.
Mówiłem więc dalej: o telegramie, o moim przybyciu do Edynburga, o moim przerażeniu, kiedy nie zastałem nikogo w „Learmonth Hotel", moich poszukiwaniach, o „Bed and breakfast" mrs Morthon, o czekaniu na rogu ulicy i...
– Wielki Boże, inspektorze! Udowodnię panu, że Marjorie zgadzała się na spotkanie się ze mną!
Zacząłem gwałtownie przewracać kieszenie, aż znalazłem to, czego szukałem: małą kulkę papieru. Wyprostowałem ją i prze tłumaczyłem, tekst Brettowi.
„Drogi Jean-Marie. Dzięki, dzięki, dzięki.