Nie byłem w stanie ich utrzymać. Wyrwali mi się z rąki i upadli na podłogę. Po chwili drgawki ustały i leżeli bez ruchu, nieprzytomni. Sądziłem, że nie żyli.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Chwileczkę — krzyknąłem — doktor jest zajęty.
Upewniłem się, że drzwi są zamknięte. Odwróciłem „doktora” i zdjąłem z niego płaszcz, żeby zobaczyć co stało się z pasożytem. Ciało pasożyta wyglądało jak popękana śluzowa papka, zaczynało już cuchnąć. Byłem z tego zadowolony, gdyby pasożyty nie zdechły, zdecydowałbym się je spalić. Wówczas żywicielom groziłaby śmierć. Zresztą zostawiłem tych ludzi, bez względu na to, czy żyli, czy nie. Jeśli żyli, pewnie znów zostaną zarażeni. Nie mogłem im pomóc.
Reszta pasożytów czekała spokojnie w swoich pojemnikach. Spaliłem je szybko. Pod ścianą stały dwie skrzynie tych potworów. Skąd oni biorą ich aż tyle? Paliłem je, aż drewno pudeł się zwęgliło. Ktoś znowu zapukał. Rozejrzałem się wkoło pośpiesznie, żeby znaleźć miejsce, gdzie mógłbym schować ciała mężczyzn.
Nie znalazłem, więc zdecydowałem się wykonać klasyczny wojskowy manewr — odwrót. Ale kiedy stałem już przy drzwiach, poczułem, że o czymś zapomniałem. Zawahałem się i rozejrzałem po pokoju.
Pokój był w porządku. Wyglądało na to, że mój niepokój nie miał podstaw. Mogłem jeszcze wykorzystać ubrania „doktora” albo jego pomocnika, ale nie chciałem ich dotykać. Wtedy dostrzegłem, że popiół pokrywa kontroler wzroku leżący na krześle. Rozpiąłem koszulę, otarłem kontroler z kurzu i włożyłem podkoszulę między łopatki. Mój zapięty kołnierzyk i zasunięty zamek kurtki utworzyły wybrzuszenie, o które chodziło.
— Obcy i przerażony w świecie nie przeze mnie stworzonym — zanuciłem znaną melodię.
Ale tak naprawdę, czułem się zadowolony z siebie. Drugi policjant sprawdzał mój pojazd. Spojrzał na mnie badawczo, kiedy wróciłem na miejsce kontroli.
— Jedź na policję w City Hall — rozkazał.
— Oddział policji City Hall — powtórzyłem posłusznie. Ruszyłem w tym kierunku, potem skręciłem w Nicols Freeway. Zatrzymałem się tutaj, bo ruch był mały i nacisnąłem guzik do zmiany numerów rejestracyjnych, mając nadzieję, że nikt mnie nie obserwuje. Możliwe jednak, że będą wymagać ode mnie tych samych numerów przy wyjazdowych rogatkach. Żałowałem, że nie mogę zmienić rysów twarzy czy koloru samochodu.
Droga szybkiego ruchu prowadziła do Magee Traffic Way, skręciłem jednak w mniejszą ulicę i dotarłem do zamieszkanej części miasta.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Miasto nie wyglądało najlepiej. Próbowałem ominąć punkty kontrolne i zobaczyć, co się tutaj naprawdę dzieje. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku, ale przeczucie mówiło mi, że to zwykły podstęp — sposób na zmylenie przeciwnika. Próbowałem dostrzec coś, co by mi pomogło ustalić faktyczny stan rzeczy.
Kansas City to centrum sąsiedzkich układów utrwalonych przez związki rodzinne przez dziesiątki lat.
Czas, jakby je omijał. Dzieci bawiły się na trawnikach, a dorośli siedzieli w chłodzie wieczoru na werandach, tak jakich dziadowie i pradziadowie. Nie ruszyliby się nawet, gdyby dookoła trwało bombardowanie. Dziwaczne, stare, olbrzymie budynki miały jakiś swoisty czar starych przytulnych miejsc. Widząc to, można się zastanawiać dlaczego Kansas City ma tak okropną reputację. Te domy z ich spokojnymi mieszkańcami stanowiły enklawę nietykalności, bezpieczeństwa, stałości starych wartościi zasad.
Krążyłem po ulicach, próbując wczuć się w nastrój dzielnicy. Była akurat leniwa pora dnia, czas na pierwszego drinka, na podlewanie trawników i sąsiedzkie pogawędki.
Tak właśnie to wyglądało. Przed sobą zobaczyłem kobietę pracującą w ogródku. Była w stroju do opalania, odsłaniającym plecy. Wyraźnie nie miała nic wspólnego z pasożytami, tak jaki dwoje małych dzieci biegających obok niej. Więc wszystko było w porządku.
Panował upał — większy niż w Waszyngtonie. Rozglądałem się za „nagimi plecami”, za ludźmi biegającymi w skąpych letnich strojach i sandałach. Kansas City należało do miast religijnych i czuło się tu purytańskie wpływy. Ludzie nie rozbierali się z powodu upałów z tak radosną jednomyślnością, jak w Laguna czy Corel Beach. Całkiem ubrani mieszkańcy nie byli rzadkością nawet w najbardziej gorący dzień. Owszem, biegała po ulicach masa dzieciaków skąpo odzianych, ale na kilkanaście mil, które zrobiłem jeżdżąc po mieście, spotkałem pięć kobiet i dwóch mężczyzn z nagimi plecami. A widziałem w sumie może z pięćset osób. Tego dnia słońce grzało bezlitośnie.
Wziąwszy pod uwagę, że kilku ubranych prawdopodobnienie było zarażonych, reszta — jakieś dziewięćdziesiąt procent populacji to żywiciele.
Kansas nie było tylko kontrolowane, jak na przykład Brooklyn, było skomasowanym siedliskiem tych potworów. To miasto pasożytów. Poczułem paniczne pragnienie, żeby natychmiast stąd zwiać. Przecież wiedzieli, że uciekłem z pułapki na rogatkach. Będą mnie szukać. Możliwe, że pozostałem jedynym wolnym człowiekiem. A oni są wszędzie dookoła.