Przytaknąłem, a ona powróciła do swojej robótki. Weszliśmy do środka, poprowadził mnie do gabinetu. Jako, że obaj uczestniczyliśmy w tym posępnym przedstawieniu, szedłem pierwszy, jak przystoi gościowi. Nie podobało mi się, że jestem odwrócony do niego plecami. Obawiałem się, że mogę zostać zaatakowany.
Złapał mnie nagle za szyję. Jednak wyrwałem się i upadłem na plecy.
Na treningach w szkole ćwiczyliśmy, pozorując podobne sytuacje, przygniatając się workami piasku. Przypomniałem też sobie słowa instruktora, który mówił ze śmiesznym belgijskim akcentem: „Śmiały człowiek wstaje znowu i ginie. Bądźcie tchórzami i spróbujcie walczyć na ziemi, a zwyciężycie”.
Więc leżałem na plecach, kopiąc go nogami, aż trafiłem. Przechylił się i stracił równowagę. Na szczęście nie miał broni. W pokoju był jednak rozpalony kominek, prawdziwy, z pogrzebaczem, szuflą i szczypcami. Próbował się do niego przysunąć.
W zasięgu mojej ręki stała porcelanowa waza. Chwyciłem ją i rzuciłem. Trafiłem go w głowę, gdy właśnie sięgał po pogrzebacz. Podniosłem się i podbiegłem do niego.
Władca zdychał mi w rękach, a mężczyzna drgał pod jego ostatnią okrutną komendą. Wtedy usłyszałem mrożący krew w żyłach wrzask. Jego żona stała w drzwiach. Zerwałem się i uderzyłem ją dokładnie w podwójny podbródek. Upadła, krzyk ucichł. Wróciłem do jej męża.
Z trudem uniosłem bezwładne ciało. Więcej czasu zajęło mi podniesienie go i wrzucenie na ramiona niż walka z nim. Był strasznie ciężki. Całe szczęście, że jestem dość silny. Wolno posuwałem się w kierunku pojazdu. Wątpię, by odgłosy walki mogły zaalarmować kogokolwiek oprócz jego żony, ale za to jej krzyk słychać było prawdopodobnie na drugim końcu miasta. I rzeczywiście, ludzie stali w drzwiach i oknach domów po obustronach ulicy. Byli dość daleko, ale z radością dostrzegłem, że drzwi mojego wozu są otwarte. Przyśpieszyłem.
Za chwilę jednak mina mi zrzedła. Chłopiec wyglądający na bliźniaka tego, który wskazywał mi drogę, siedział w pojeździe i grzebał przy stacyjce. Klnąc położyłem więźnia i chwyciłem dzieciaka. Wypchnąłem go z wozu prosto w ramiona pierwszego z tych, którzy rzucili się za mną w pogoń.
To mnie uratowało.
Kiedy tamten oszołomiony podnosił chłopca, dosłownie wrzuciłem mojego jeńca do wozu, sam wskoczyłem do środka i ruszyłem, nie tracąc czasu.
Minąłem pierwszą przecznicę, potem skręciłem w lewo. Znalazłem się na szerokim bulwarze. Przerzuciłem bieg i przygotowałem się do startu. Po chwili włączyły się potężne silniki. Zanim osiągnąłem odpowiednią wysokość, skręciłem na wschód i dalej wznosiłem się, wciąż zmieniając kierunek. Na ręcznym sterowaniu przeleciałem nad Missouri i starałem się wycisnąć z tej maszyny wszystko, żeby zdążyć do Waszyngtonu. To lekkomyślne i nielegalne działanie prawdopodobnie mnie uratowało. Gdzieś nad Kolumbią pojazdem zaczęło trząść. Ktoś próbował mnie zatrzymać, jakiś diabeł gonił mnie i posłał jakiś cholerny pocisk.
Więcej strzałów nie było, na szczęście, bo następnym razem trafiłyby z pewnością. Moja prawa burta nagrzewała się niebezpiecznie. Albo rakieta przeleciała zbyt bliska, albo po prostu coś się psuło. Pozwoliłem się jej nagrzewać modląc się, żeby pracowała jeszcze przynajmniej przez dziesięć minut. Kiedy byłem nad Missisipi, wskazówka niepokojąco zbliżała się do punktu „niebezpieczeństwo”. Zwolniłem. Trzysta na godzinę to było maksimum, jakie ten pojazd potrafił jeszcze znieść. Ale mogłem sobie na to pozwolić, bo nareszcie przekroczyłem granicę czerwonej strefy i wróciłem pośród wolnych ludzi.
Dotychczas nie miałem czasu nawet rzucić okiem na mojego pasażera. Leżał ciągle tam, gdzie go pozostawiłem, nieprzytomny lub martwy. Teraz, kiedy wróciłem do bezpiecznej strefy i nie miałem technicznej możliwości przekroczenia legalnej prędkości, mogłem włączyć pilota automatycznego. Uruchomiłem przekaźnik, zgłosiłem prośbę wydzielenia pasa lotu i nie czekając na pozwolenie, przełączyłem się na automat.
Technicy z kontroli pewnie mnie wyklęli i jeszcze wpisali mój sygnał na listę wykroczeń, ale musieli przecież mnie jakoś wcisnąć w system. Obróciłem siedzenie i przyjrzałem się temu facetowi.
Oddychał, ale wciąż był nieprzytomny. Miał ranę na twarzy — pewnie od uderzenia wazą. Ale chyba niczego mu nie złamałem. Poklepałem go po twarzy. Nie zdołałem jednak go ocucić.
Martwy pasożyt zaczynał śmierdzieć, ale nie było sposobu, żeby bestię usunąć. Zostawiłem ich i wróciłem na swoje miejsce.
Zegar wskazywał, że w Waszyngtonie jest dwudziesta pierwsza trzydzieści, a ciągle miałem jeszcze ponad sześćset mil do przebycia. Przy najlepszych układach, biorąc pod uwagę lądowanie, dostanie się do Białego Domu i znalezienie Starca, będę tam kilka minut po północy. Nie uda mi się w ten sposób wywiązać z zadania i jestem pewien, że Starzec da mi niezłą szkołę.