— Mamy to samo na myśli. Nie rozumie pan? Koniugacja i podział. One mnożą się według własnej woli, jeżeli mają zapas artykułów żywnościowych, to znaczy żywicieli. Jeden kontakt prawdopodobnie wystarcza na jeden podział, kiedy są sprzyjające warunki powstają dwa osobniki w ciągu kilku godzin.
Zastanowiłem się. Jeśli to prawda, a patrząc na gibbony nie można mieć wątpliwości, dlaczego wtedy w klubie konstytucyjnym byliśmy zależni od dostawców ze statku. Chociaż właściwienie mogę być pewien. Robiłem to, czego chciał władca i widziałem tylko to, co miałem przed oczyma. Ale dlaczego w takim razie nie wypełniliśmy miasta w takim samym stopniu jak Kansas, czy Brooklyn. Brak czasu?
Teraz było jasne skąd wzięła się taka ilość pasożytów w Kansas. Przy mnóstwie „żywego inwentarza” pod ręką, wystarczyło, że wylądował jeden statek z pasożytami, by szybko ich ilość rozszerzyła się na całą populację wielkiego miasta.
Nie jestem biologiem, ale zwykłe obliczenia arytmetyczne nie sprawiają mi kłopotu. Załóżmy, że w tym statku było tysiąc pasożytów. I przypuśćmy, że mogą się rozmnażać raz na dwadzieścia cztery godziny.
Pierwszego dnia — tysiąc pasożytów. Drugiego, dwa tysiące. Trzeciego, cztery tysiące. Pod koniec tygodnia byłoby ich już sto dwadzieścia osiem tysięcy. Po dwóch tygodniach, więcej niż szesnaście milionów.
A przecież nie wiemy, czy mogą rozmnażać się tylko raz dziennie. Przecież gibbony udowodniły, że więcej razy.
Nie wiemy także, czy statek przywiózł ich tylko tysiąc. Zakładając, że było ich dziesięć tysięcy i rozmnażały się raz na dzień, po dwóch tygodniach narodziłoby się ich ponad dwa i pół tryliona.
Nie umiałem sobie tego wyobrazić. Ta liczba była po prostu kosmiczna. Będziemy po kolana brodzić w pasożytach. Poczułem się jeszcze gorzej niż w Kansas City.
Doktor Vargas przedstawił mnie doktorowi Mcllvame ze Smithsonian Instytution. Dr. Mcllvame to doświadczony psycholog. Jest autorem książki: „Mars, Wenus, Ziemia. Studium źródeł życia”. Chyba Vargas oczekiwał, że ta wiadomość mną wstrząśnie. Niestety słyszałem o niej po raz pierwszy. A swoją drogą, jak można badać życie Marsjan skoro wyginęli, zanim zdążyli zejść z drzew.
Kiedy przyglądałem się małpom, obydwaj doktorzy prowadzili fachową dyskusję, zupełnie nieczytelną dla takiego laika jak ja. W końcu jednak przypomnieli sobie o mnie.
— Panie Nivens — zwrócił się do mnie Mcllvame. — Jak długo trwała taka konferencja?
— Koniugacja — poprawił go Vargas.
— Konferencja — powtórzył Mcllvame z naciskiem. — Proszę się skoncentrować na ważniejszych aspektach problemu.
— Doktorze — uparł się Vargas — przecież mamy odpowiedniki tego zjawiska wśród ziemskich stworzeń. W prymitywnych systemach rozmnażania koniugacja jest rozumiana jako przekaz genów, mutacja następuje dopiero…
— Wciąż myśli pan antropocentrycznie doktorze. Przecież nie wie pan nawet, czy te organizmy posiadają geny.Vargas zarumienił się.
— Przypuszczam, że pokaże mi pan jakieś ekwiwalenty genów — powiedział sztywno. Był wyraźnie dotknięty.
— A dlaczego miałbym to zrobić? Powtarzam, sir, doszukuje się pan analogii tam, gdzie nie ma podstaw sądzić, że istnieją. Tak naprawdę jest tylko jedna cecha wspólna wszystkich form żywych i jest to pragnienie przetrwania.
— I rozmnażania — dorzucił Vargas.
— A nie można założyć, że ten organizm jest nieśmiertelny, i nie musi się rozmnażać?
— Pańskie założenie jest bezsensowne. — Vargas wzruszył ramionami. — Ja wiem, że one się rozmnażają. Oto dowód. Wskazał na małpy.
— Nadal sugeruję — wrócił do urwanego wątku Mcllvame — że nie jest to reprodukcja. Mam wrażenie, że po prostu pojedynczy organizm poszerza przestrzeń, że tak powiem, swojej świadomości. Nie zamierzam pana atakować doktorze, ale uparte poszukiwanie u tego organizmu cyklu gameta-zygota, może spowodować, że rozminie się pan z właściwymi wnioskami.
— Jednak — zaczął znowu Vargas — cały ten system…
— Niech pan w końcu zrozumie, że antropocentryzm to prowincjonalny sposób myślenia. Te stworzenia mogą być spoza Systemu Słonecznego — Mcllvame przerwał mu ostro.
— Ależ nie! — zaprzeczyłem gwałtownie. Znów na moment miałem przebłysk obrazu Tytana. Poczułem się gorzej. Nikt jednak nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
— Jeżeli koniecznie potrzebuje pan analogii, proszę się przyjrzeć amebie… — kontynuował Mcllvame.
Przestałem słuchać. Podejrzewam, że nikt nie zabrania takich wypowiedzi, ale w tym momencie chciałem, żeby były karalne. Więcej mnie już nie pytali o konferencje. Zresztą, co mógłbym im powiedzieć? Dla mnie te spotkania były bezczasowe.
Chwilę później zdecydowali się przeprowadzić eksperyment, który poprawił moją o nich opinię. Vargas rozkazał, żeby do klatki z szympansami i gibbonami wprowadzić pawiana z pasożytem. Do tego momentu małpy zachowywały się spokojnie. Były raczej ciche i tylko czasem drapały się nawzajem. Ale gdy tylko w klatce znalazł się nowy przybysz, zebrały się wokół niego i rozpoczęła się konferencja.