Reszta gazety wyglądała normalnie. Wsadziłem ją pod pachę, żeby później dokładnie przejrzeć i zamierzałem wrócić dowozu… Właśnie w tym momencie samochód policyjny zatrzymał się. Gliniarz wysiadł.
Nie wiadomo skąd, nagle pojawił się tłum. Przed chwilą było jeszcze pusto. Teraz dookoła roiło się od przechodniów, a policjant szedł prosto do mnie.
— Czy mógłbym zobaczyć pana prawo jazdy? — zapytał łagodnie.
— Oczywiście — zgodziłem się — jest wmontowane w deskę rozdzielczą w samochodzie.
Ominąłem go zakładając, że pójdzie za mną. Spostrzegłem, że się zawahał zanim chwycił przynętę. Poprowadziłem go dookoła pojazdu, przechodząc w ten sposób obok wozu policyjnego. To pozwoliło mi stwierdzić, że jest sam. Jednak, co ważniejsze, otaczał nas tłum niewinnych przechodniów.
— Tam — wskazałem wnętrze pojazdu. — Jest przymocowana na dole.
Znów się zawahał, a potem pochylił się nad wozem, wystarczająco długo, bym mógł zastosować nową technikę. Lewą ręką złapałem go za ramię, prawą uderzyłem z całej siły między łopatki.
Znowu przypomniał mi się rozjechany kot. Wydawało mi się, że jego ciało eksploduje. Szybko wskoczyłem do wozu i strzeliłem do niego, zanim upadł na chodnik.
Dobrze, że zrobiłem to szybko. Maskarada szybko się skończyła, zresztą tak jak wtedy, w biurze Barnesa. Ruszyłem. Tłum podszedł bliżej. Jakaś młoda kobieta uczepiła się paznokciami zewnętrznej części wozu i dopiero po kilku chwilach upadła. Przyśpieszyłem. Wyrwałem się jakoś z zacieśniającego się wokół tłumu i byłem gotów wznieść się w powietrze, ale brakowało przestrzeni. Po przeciwnej stronie zobaczyłem trochę wolnego miejsca i skręciłem. To był błąd. Po obu stronach rosły drzewa, nie miałem szansy się wznieść. Za następnym zakrętem było jeszcze gorzej. Przeklinałem planistę, który uczynił z Kansas wielki park. Z konieczności zwolniłem. Poruszałem się teraz z dozwoloną w mieście prędkością, rozglądając się za kawałkiem wolnej przestrzeni, która pozwoliłaby mi wystartować. Wreszcie, gdy pozbierałem myśli, zdałem sobie sprawę, że nie ma żadnych śladów pogoni. Moja własna, zbyt intymna nawet, wiedza o pasożytach przyszła mi z pomocą. Oprócz „konferencji na wyższym szczeblu”, pasożyty żyją i myślą tak, jak ich żywiciele. Wiedzą tylko to, co oni. Przyjmują tylko te informacje, które są dostępne dla żywicieli.
Dlatego też niemożliwe było, żeby jakikolwiek pasożyt stojący za rogiem, rozpoznał mój wóz. Ten, który mógłby to zrobić żył na policjancie. A jego przecież załatwiłem. Odetchnąłem.
Teraz oczywiście inne pasożyty mogą mnie poszukiwać. Ale posiadają tylko cielesne możliwości swoich żywicieli. Zdecydowałem, że muszę traktować je z mniejszym respektem. Powinienem zmienić miejsce pobytu i zapomnieć o nich.
Zdecydowałem, że muszę znaleźć kogoś, kto będzie mógł opowiedzieć, co się dzieje w tym mieście. Postanowiłem uwolnić jednego z żywicieli.
Zdecydowałem się złapać człowieka z pasożytem na plecach i porwać go do Waszyngtonu. Nie było czasu na wybór ofiary. Musiałem działać natychmiast. W pewnej chwili zobaczyłem mężczyznę idącego obok. W ręce miał aktówkę i stąpał żwawo, jak człowiek widzący z daleka dom i marzący o kolacji. Podjechałem do niego.
— Hej!
— Co?
— Jadę z City Hall. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Wskakuj do Środka. Będzie konferencja.
— City Hall? O czym ty mówisz?
— Zmiana w planach. Nie traćmy czasu. Wsiadaj! Odwrócił się i zaczął uciekać. Wyskoczyłem z wozu i rzuciłem się na niego.
Zrobiłem błąd — okazało się, że zaatakowałem zdrowego człowieka. Facet zaczął wrzeszczeć. Chyba mu coś złamałem.
Wskoczyłem z powrotem do wozu i szybko odjechałem. Kiedy byłem daleko, zwolniłem i zamyśliłem się. Czyżbym jednak się pomylił? Czyżby moje nerwy były aż tak słabe.
Nie! To niemożliwe, przecież widziałem rzeczy takimi, jakie są. Rogatki, letnie ubrania, basen kąpielowy, policjant przy automacie gazetowym — to wszystko działo się naprawdę. Ten facet przed chwilą… Po prostu trafiłem na jednego z nielicznych, jeszcze nie opanowanych przez pasożyta.
Przyśpieszyłem, szukając następnej ofiary.
Dostrzegłem mężczyznę w średnim wieku podlewającego trawnika, wyglądał poważnie, trochę jakby nie z tej epoki — było szaleństwem wybrać akurat jego. Ale nie miałem czasu. A poza tym miał na sobie gruby sweter wybrzuszony na plecach obiecująco.
Kiedy się zatrzymałem, facet popatrzył pytająco.
— Jestem z City Hall — odezwałem się. — Musimy zorganizować konferencję, wsiadaj!
— Wejdźmy do domu — powiedział cicho. — W samochodzie to zbyt niebezpieczne.
Chciałem odmówić, ale on już się odwrócił i ruszył w kierunku domu.
— Ostrożnie, ta kobieta nie jest jedną z nas — szepnął.
— Twoja żona?
— Tak.
Stanęliśmy na werandzie.
— Kochanie, to jest pan O’Kneefe. Mamy pewien problem do przedyskutowania.
— Oczywiście, mój drogi. Dzień dobry panie O’Kneefe. Gorąco dzisiaj, prawda? — Uśmiechnęła się.