Historia dzieje się na naszych oczach, w każdej chwili, w każdej godzinie. W czasie tego pogrzebu jestem świadkiem narodzin nowej klasy. Kiedy stoimy na Prospekcie Kalinina w oczekiwaniu na czoło pogrzebu, podchodzi wysoki, młody człowiek w lichym, ceratowym płaszczu i mówi:
— Obrońcy Białego Domu, wystąp!
Milczenie, nikt się nie rusza. Po którymś jednak kolejnym wezwaniu wychodzi z tłumu, sądząc po wyglądzie — student. Za nim, po chwili, ktoś następny. I tak zaczęła się zbierać coraz większa gromada owych obrońców. W końcu człowiek w ceratowym płaszczu zorientował się, że ci chętni zaczynają tworzyć nowy tłum, i przerwał nabór. Zaczął spisywać nazwiska ochotników i kazał im przyjść na zebranie w najbliższy wtorek. Utworzą organizację czy ruch Obrońców Białego Domu. Dostaną znaczki i legitymacje. A za ileś tam lat będą ministrami, generałami, ambasadorami.
Po puczu sierpniowym Gorbaczow ustępuje ze stanowiska sekretarza generalnego KPZR. Wkrótce potem Jelcyn rozwiązuje i delegalizuje partię komunistyczną. Jestem w tym czasie w Kijowie. Potężny gmach ukraińskiego KC świeci pustką. Przed głównym wejściem stoją dwaj policjanci, którzy na każde zadane im pytanie odpowiadają milczeniem i wzruszeniem ramion. A gdzie jest podpora systemu, aparat partyjny? Już zdążyli objąć nowe stanowiska w administracji państwowej i gospodarczej albo stanęli na czele spółek mieszanych — forpoczty rodzącego się kapitalizmu.
Gorbaczow musi czuć się coraz bardziej osamotniony. Nadal jest ogromnie popularny na Zachodzie. Zachód chciałby dobrze żyć z władcami Kremla, ale ma jeden warunek: żeby to byli ludzie sympatyczni, żeby się uśmiechali, żeby chodzili dobrze ubrani, rozluźnieni, pogodni, dowcipni, uprzejmi. I oto po sześciuset latach beznadziejnych oczekiwań — pojawia się taki człowiek: Gorbaczow! Londyn i Paryż, Waszyngton i Bonn — wszyscy otwierają ramiona, cieszą się. Jakież odkrycie! Jaka ulga!
Starsze Panie, amerykańskie turystki, ruszają strumieniem do Rosji:
— Let's go to Moscou! Let's have a lunch with Gorbi!
Rosjanie patrzą na to wszystko wielkimi oczyma.
Rosyjskie rówieśnice amerykańskich turystek, stojące godzinami w kolejkach po kawałek mięsa albo sera, myślą o genseku z mniejszym entuzjazmem.
Musi on oczywiście być tego świadom. Musi czuć rosnącą wokół niego pustkę. Jednym z filarów systemu jest tzw. telefonnoje prawo. Wyższy stanowiskiem dzwoni do niższego i wydaje mu polecenia. Smirnowa wyrzucić z pracy. Korsakowa — rozstrzelać. Niższy nie pytając o nic musi to wykonać. Jeżeli odmówi — sam będzie wyrzucony albo rozstrzelany. Dzięki takiej zasadzie komunikacji nie ma później żadnego dokumentu, żadnego dowodu decyzji. Odpowiedzialność rozpłynęła się w powietrzu. Telefonnoje prawo działa i w odwrotnym kierunku. Niższy, nim podejmie jakąś decyzję, dzwoni do wyższego i prosi o zgodę.
Otóż właśnie m.in. po liczbie telefonów z dołu do góry, po ich rodzaju i znaczeniu, wyższy orientuje się, czy jeszcze jest ważny. Wielu bossów partyjnych pisze we wspomnieniach, że o tym, iż szykowano ich upadek, wnioskowali stąd, że telefony na ich biurku odzywały się coraz rzadziej, aż zamilkły na dobre. Oznaczało to koniec kariery, degradację, dymisję, a kiedyś — zagładę.
W końcu 1991 roku telefony w gabinecie Gorbaczowa dzwonią coraz rzadziej. Ośrodek władzy nad krajem przesunął się już gdzie indziej: od 12 czerwca prezydentem Federacji Rosyjskiej jest Borys Jelcyn, który stopniowo przejmuje ster rządów nad większą częścią terytoriów Imperium.
To właśnie Jelcyn w listopadzie zawiesza i delegalizuje rządzącą partię komunistyczną (liczy ona w tym momencie blisko dwadzieścia milionów członków). To z jego inicjatywy, bez wiedzy (w każdym razie — bez zgody) Gorbaczowa, na początku grudnia spotykają się w Białowieży przywódcy Federacji Rosyjskiej oraz republik Białorusi i Ukrainy i postanawiają utworzyć nowy
Gorbaczow zostaje sam.
25 grudnia składa rezygnację z funkcji prezydenta ZSRR. Z Kremla zdejmują czerwoną flagę z sierpem i młotem.
ZSRR przestaje istnieć.
Losy pierestrojki i proces upadku Imperium śledziłem jednocześnie na dwóch ekranach:
— na ekranie telewizora (a raczej dziesiątków telewizorów, bo ciągle zmieniałem miasta, dworce, hotele i mieszkania) oraz
— na ekranie otaczającej mnie w tej podróży codziennej, zwyczajnej rzeczywistości kraju.
Było to niezwykłe zderzenie dwóch teatrów:
— teatru wielkiej polityki (telewizja transmitowała godzinami obrady Rady Najwyższej, różnorodnych zjazdów i konferencji najwyższego szczebla) oraz
— teatru przyziemnego bytowania — kolejek o ciemnym i lodowatym poranku, nocy w zimnych mieszkaniach na Syberii, radości, że otworzyli stołówkę i będzie można zjeść talerz ciepłej zupy.