Ormianie wszędzie starają się spełniać dobre uczynki. Czy wiedziałem, że lekarz próbujący odratować Mickiewicza, którego truli Turcy, był Ormianinem? Nie wiedziałem? Przecież to fakt historyczny!
Ale z Matewosjanem nie rozmawiamy ani o Senegalu, ani o Mickiewiczu. Mówimy o przeszłości. Czy istnieje możliwość, żeby przeszłość minęła? Przeszłość ormiańska to tragiczne drzewo, które nadal rzuca cień. Gdyby nie było przeszłości i rzezi półtora miliona Ormian w 1915 roku, można by porozumieć się z Turkami, porozumieć się z islamem i żyć spokojnie. A tak? W tej rozmowie nie możemy jednak niczego rozstrzygnąć ani znaleźć odpowiedzi na żadne pytanie. Przypomina mi się zdanie francuskiego filozofa Antoine Cournota, że trudności nie rozwiązujemy, a tylko je przemieszczamy. „Sztuka wyjaśnienia, mówi Cournot, tak jak sztuka prowadzenia rokowań, to często po prostu sztuka przemieszczania trudności. Jest, chciałoby się rzec, w pewnych rzeczach jakaś nietykalna rezerwa niepojętości, której kombinacje inteligencji ludzkiej nie są w stanie ani usunąć, ani zmniejszyć, tylko wyłącznie na różny sposób rozmieścić, czasem pozostawiając wszystko w półoświetleniu, kiedy indziej rozjaśniając niektóre punkty kosztem innych, które zalewa ciemność jeszcze głębsza niż przedtem”.
Kiedy żegnamy się, Matewosjan mówi: Dzwoń do mnie, dzwoń i wołaj — Hrant, chcę herbaty!
Wracam do hotelu. Jest wczesnojesienny wieczór, ciepły, łagodny. Tłumy spacerujących ludzi. Jakaś życzliwość tych ulic, tego miasta. W jednym z zaułków, w głębinach ciemności, żarzą się węgle. Przy żelaznym piecyku siedzi mały chłopiec. Piecze szaszłyki. Jego duże, czarne oczy wpatrzone w ogień. Jego zafascynowane, prawie nieprzytomne spojrzenie, jakby poza miejscem, poza czasem.
Tigran Mansurian, kompozytor. Jego koncerty wiolonczelowe grały orkiestry symfoniczne Bostonu i Londynu. Skomponował ostatnio Le tombeau dla uczczenia pamięci 12-letniej skrzypaczki Siranus Matosjan, która zginęła w czasie trzęsienia ziemi w Spitaku.
Tu? — powtarza pytanie. Ta część świata to pustynia kulturalna. Mamy wielką śpiewaczkę Araks Dawtian, jeden z dziesięciu najlepszych sopranów świata. Ale tu nikt jej nie zna, nikt o niej nie słyszał. Musiałaby śpiewać do pustej sali. Tu? Tu potrafią naciskać cyngiel — to łatwe. Kiedy kończy się rok, mówię sobie — jakie to szczęście, jeszcze jeden rok minął! Mansurian — ożywiony, nerwowy, sama wrażliwość.
Nie ma swojej płyty, jeszcze się nie doczekał. To nikogo tu nie obchodzi.
Wygląda przez okno. Mieszka na czwartym piętrze w jednym z tych okropnych bloków z ery Breżniewa, które są tak tandetnie postawione, tak krzywe, koślawe i obskurne, że powinny być rozebrane, nim jeszcze oddano je lokatorom. To nie do wiary, ale w miejsce wind wbudowano klatki górnicze, a kłęby instalacji elektrycznej, miast wewnątrz murów, zwisają na zewnątrz ścian albo leżą na skraju schodów. Ponieważ nie ma strychów, a pralki posiada tylko elita, ludzie rozwieszają bieliznę na sznurach i drutach rozciągniętych między balkonami, między kamienicami i ulicami. Kiedy nastaje cudowny dzień, bo w sklepach pojawi się mydło, wszędzie odbywa się pranie i wieszanie bielizny. Jeżeli wieje wiatr, bielizna wydyma się, faluje i łopoce, a miasta Armenii przypominają eskadry potężnych żaglowców, płynących po rozkołysanym morzu ku odległym brzegom.
Przed domem Mansuriana rośnie kępa wysokich topoli. Z okna widać ich rozedrgane, srebrzące się w słońcu liście. Mój świat, mówi mi Mansurian, kiedy siedzimy w jego ciasnym, schludnym mieszkaniu, to Debussy i te liście. Mogę słuchać ich muzyki bez przerwy. Milknie, przechyla głowę, wskazuje palcem w stronę okna. Słyszysz?, pyta i uśmiecha się. Na głębokim tle muzycznym, jakie daje powracający, rytmiczny poszum drzew, słychać rozłożony na lekki i ruchliwy drobiazg tonalny szelest kruchych, niespokojnych liści, przenizany, przeplatany wysokim, wibrującym świergotem ptactwa.
Jeszcze Walery wiezie mnie 30 kilometrów na wschód od Erewanu — do Garni. Nie mam zupełnie czasu, ale okazuje się, że jazda do Garni jest czymś kategorycznie, radykalnie obowiązkowym! Człowiek jest tu niewolnikiem — musi być pokorny, uległy, posłuszny, inaczej nic nie zobaczy, niczego się nie dowie.
Jak okiem sięgnąć — nagie, kamieniste wzgórza, obłe, gładzone wiatrem miliony lat, jakby z innej planety, z Księżyca. Ani śladu człowieka, ani śladu drzewa. I nagle, na szczycie wzgórza — krowa. Nieruchoma, wrośnięta w ziemię jak kamień. Czym się żywi to biedne zwierzę? Przecież tu nic nie ma, ani trawy, ani liści. Porzucona, jakby zapomniana przez wszystkich krowa. Zdana na samą siebie, na własną cierpliwość, na własne szczęście. Tu dopiero można zrozumieć Jesienina, który, siedząc w Paryżu, marzył o tym, żeby można objąć krowę za szyję!
Po drodze Walery zatrzymał się, żeby pokazać mi miejsce, w któiym lubił spędzać czas Egisze Czarenc. Czarenc — ich największy poeta, zamordowany przez Stalina w 1937 roku.
„Więc kiedy stąpasz po swym wonnym polu
I wiosna kroczy u twojego boku”.