Zwraca uwagę skrajność i ostateczność tych stanowisk. Bo nawet nie chodzi o to, żeby, będąc wśród Ormian, powiedzieć: uważam, że Azerbejdżanie mają rację, albo, będąc wśród Azerbejdżan, powiedzieć: uważam, że Ormianie mają rację. Nic takiego nie wchodzi w grę — znienawidzą i zabiją! Wystarczy w złym miejscu albo wśród niewłaściwych ludzi powiedzieć: jest problem! (czy: nie ma problemu!), aby narazić się na uduszenie, powieszenie, ukamienowanie, spalenie.
Nie jest również do pomyślenia, aby w Baku czy Erewanie wystąpić z następującą mową: słuchajcie, dziesiątki lat temu (kto z nas jeszcze żyje, kto by te czasy pamiętał?) jakiś turecki pasza i równie dziki Stalin wrzucili w nasze kaukaskie gniazdo to straszne kukułcze jajo i odtąd cały wiek męczymy się i zabijamy, a oni tam w swoich zatęchłych grobach chichoczą, że aż się rozlega. A przecież w takiej żyjemy biedzie, tyle wokół zacofania i brudu, więc pogódźmy się i weźmy się wreszcie do jakiejś pracy!
Więc ten ktoś nigdy by do końca owej mowy nie dotrwał, bo ledwie by się obie strony zmiarkowały, co chce powiedzieć, a już nieszczęsny moralista i negocjator zostałby pozbawiony życia.
Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy.
Pierwsza — to plaga nacjonalizmu.
Druga — to plaga rasizmu.
Trzecia — to plaga religijnego fundamentalizmu.
Te trzy plagi mają tę samą cechę, wspólny mianownik — jest nim agresywna, wszechwładna, totalna irracjonalność. Do umysłu porażonego jedną z tych plag nie sposób dotrzeć. W takiej głowie pali się święty stos, który tylko czeka na ofiary. Wszelka próba spokojnej rozmowy będzie mijać się z celem. Nie o rozmowę mu chodzi, tylko o deklarację. Żebyś mu przytaknął, przyznał rację, podpisał akces. Inaczej w jego oczach nie masz znaczenia, nie istniejesz, ponieważ liczysz się tylko jako narzędzie, jako instrument, jako oręż. Nie ma ludzi — jest sprawa.
Umysł tknięty taką zarazą to umysł zamknięty, jednowymiarowy, monotematyczny, obracający się wyłącznie wokół jednego wątku — swojego wroga. Myśl o wrogu żywi nas, pozwala nam istnieć. Dlatego wróg jest zawsze obecny, jest zawsze z nami. Kiedy pod Erewaniem miejscowy przewodnik pokazuje mi jedną ze starych bazylik ormiańskich, kończy swoje objaśnienia pogardliwą uwagą: czy tacy Azerbejdżanie mogliby zbudować taką bazylikę? Kiedy później, w Baku, miejscowy przewodnik pokazuje mi rząd zdobnych, secesyjnych kamienic, kończy swoje objaśnienie pogardliwą uwagą: czy Ormianie mogliby zbudować takie kamienice?
Z drugiej strony, i Ormianom, i Azerbejdżanom jest czego zazdrościć. Nie trapi ich myśl o złożoności świata ani o tym, że los człowieka jest niepewny i kruchy. Obcy jest im niepokój, jaki zwykle towarzyszy takim pytaniom, jak: co jest prawdą? Co jest dobrem? Co — sprawiedliwością? Nie znane im są rozterki, jakie gnębią tych, którzy zwykli zadawać sobie pytanie: czy aby mam rację?
Ich świat jest mały — to kilka dolin i gór. Ich świat jest prosty — po jednej stronie my, dobrzy ludzie, po drugiej oni, nasi wrogowie. Ich światem rządzi czytelne prawo wyłączności — albo my, albo oni.
A jeżeli jest jeszcze jakiś inny świat, czego mogliby od niego chcieć? Żeby dał im spokój. Spokój jest im potrzebny, aby jedni drugim mogli dokładnie rachować kości.
Rano obudziło mnie słońce, zerwałem się z łóżka i podszedłem do okna. Stanąłem oniemiały. Znajdowałem się w jednym z najpiękniejszych zakątków świata! To było jak gdzieś w Alpach, w Pirenejach, w Rodopach, jakby w Andorze, w San Marino czy Cortinie D'Ampezzo. Z powodu napięcia wczoraj nie widziałem otaczających mnie krajobrazów. Dopiero teraz zobaczyłem, co tu się wokół mnie dzieje. Słońce, wszędzie słońce. Ciepło, ale zarazem rzeźwo, górsko. Wszędzie błękit, intensywny, głęboki, przejrzysty, kobaltowy. Powietrze czyste, krystaliczne, jasne. Daleko, wysoko — góry w białym śniegu. I bliżej też góry, ale już zielone, całe w mocnej zieleni, w kosodrzewinach, w murawach, w łąkach, w smugach.