Wsiedliśmy energicznie trzaskając drzwiczkami i wóz natychmiast ruszył. Jechaliśmy w stronę miasta, kilka kilometrów szosą asfaltową, wzdłuż której stały to wozy pancerne, to tankietki, okolica przypominała wielki obóz wojskowy. Nagle na szosie pojawiły się wysokie, ciężkie bloki betonowe, ułożone w labirynt. Samochód musiał tu zwolnić i ostrożnie przeciskać się między blokami, a stojący tu żołnierze przeprowadzali kontrolę pojazdu. Brodacz na widok tej przeszkody powiedział: połóż się i udawaj nieprzytomnie pijanego. Nic innego nie umiał wymyślić. Natychmiast zwaliłem się na tylne siedzenie i przykryłem czapką twarz. Usłyszałem, jak brodacz mówi do żołnierza, który wsadził głowę do samochodu: pijany. Pijany i zmęczony.
Znowu pędziliśmy w stronę miasta, mając po prawej stronie zbocze wzgórza, a po lewej — głęboki rozdół i na jego dnie nitkę martwej linii kolejowej. Możesz już usiąść, powiedział brodacz, ale jeżeli nas zatrzymają, znowu udawaj pijanego. Ale posterunki, które mijaliśmy, pozwalały nam jechać dalej. Zaczęły się uliczki zadrzewione, cieniste, przecinające się pod kątem prostym. W pewnej chwili samochód wjechał na dziedziniec otoczony blokami mieszkalnymi i brodacz powiedział: wysiadaj. Wyskoczyłem, samochód razem z brodaczem natychmiast odjechał, ale nawet nie zdążyłem się rozejrzeć, kiedy podbiegła do mnie starsza kobieta, pociągnęła mnie za rękę i wcisnęła do jakiejś klatki schodowej, zdoławszy tylko powiedzieć: trzecie piętro, i zniknęła. Wszedłem na trzecie piętro, a tu już otworzyły się drzwi i znalazłem się w jakimś mieszkaniu, w otoczeniu tłumu kobiet i dzieci, wszyscy krzyczeli z radości, ściskali mnie, obejmowali, wołali coś do mnie, widziałem twarze rozpromienione, triumfujące. Łobuzy! Kanalie! Okupanci!, unosiły się kobiety. Jak długo będą nas tak jeszcze męczyć, trzymać w niewoli!, przeklinały, wyzywały reżim, grzejąc mi, wśród tych nie kończących się i coraz bardziej wymyślnych przekleństw i gróźb, dawno wystygły obiad.
Weszło kilku mężczyzn, ci też objęli mnie i wyściskali. Z ich przyjściem cały harmider uciszył się momentalnie, dzieci gdzieś pochowały się po kątach, kobiety przestały lamentować i złorzeczyć. Mogłem przebrać się. Dali mi jakieś cywilne ubranie (gospodarza domu? któregoś z sąsiadów?).
Wieczór będzie upływać na rozmowach. Po to tu przyjechałem. Przyjechałem, żeby spotkać się z ludźmi z Komitetu Karabachskiego, którym nie wolno stąd wyjechać, którzy są skazani na milczenie, na bezgłośny opór, a chcieliby, aby świat poznał los miejscowych Ormian, ich niedolę, ich dramat. Ta chęć, by nasz głos gdzieś dotarł, to znamienna potrzeba ludzi uwięzionych, którzy jak deski ratunku trzymają się wiary w sprawiedliwość świata, są przekonani, że być usłyszanym to być zrozumianym, a tym samym dowieść swojej racji i wygrać sprawę.
Zaczyna zmierzchać. Siedzimy w dużym pokoju, przy długim, ciężkim stole. To typowe mieszkanie ormiańskie: stół jest najważniejszym meblem, jest punktem centralnym domowego ogniska. Stół powinien być zawsze zastawiony, czym kto ma, czym chata bogata, ale żeby nie był pusty, ponieważ jego nagość odstręcza łudzi, mrozi rozmowę. Im bardziej stół zastawiony, tym większą okazujemy innym życzliwość i szacunek.
Naszym pytaniem jest, mówi jeden z obecnych, jak przetrwać? Wisi ono nad Ormianami setki lat. Od wieków mamy własną kulturę, własny język i alfabet. Od siedemnastu wieków religia chrześcijańska jest religią narodową Ormian. Ale nasza kultura ma charakter pasywny, jest kulturą getta, obronnej fortyfikacji, nigdy nie narzucaliśmy innym naszych obyczajów, naszego sposobu życia. Nie znane nam jest ani poczucie misji, ani chęć panowania. Tymczasem znaleźliśmy się w otoczeniu ludów, które, niosąc sztandar Proroka, zawsze chciały zawładnąć tą częścią świata. W ich oczach jesteśmy zatrutym cierniem w zdrowym ciele islamu. Myślą oni, jak usunąć ten cierń, to znaczy, jak zgładzić nas z powierzchni ziemi.
W najgorszej sytuacji jest Górny Karabach, odzywa się ktoś inny. Kiedyś byliśmy nieodłączną częścią terytorium Armenii, ale w dwudziestym roku weszły tu wojska tureckie i wycięły w pień ludność ormiańską, która mieszkała między granicą dzisiejszej republiki Armenii a Górnym Karabachem. Natomiast nasi przodkowie uratowali się ukryci w górach Karabachu. Wyludniony pas ziemi między Armenią i Karabachem zasiedlili Turcy Kaukascy, to jest Azerbejdżanie. Ten pas ma szerokości zaledwie trzynaście kilometrów, ale jest obsadzony przez nich i nie można tamtędy przejechać ani przejść. W ten sposób staliśmy się chrześcijańską wyspą w sercu islamskiej republiki Azerbejdżanu. W dodatku Azerbejdżanie to szyici, ich natchnieniem jest Chomeini, oni nie ustąpią, dopóki nie rozprawią się z nami.