Z tej kontemplacji wyrywa nas głos kontrolera lotniska w Stepanakercie — schodzimy do lądowania. Już widać małą dolinę, ledwie widoczną linię zabudowy, a potem, po chwili, Suren pokazuje mi palcem nitkę pasa startowego. Ten pas okaże się nierówny i bardzo krótki, żaden większy samolot nie mógłby tu wylądować. W istocie, lądujemy na samym końcu tego pasa, dalej zaczyna się już skalne rumowisko. Powoli kołujemy w stronę baraku — to port lotniczy. W miarę jak zbliżamy się, miny Surena i Awerika tężeją: wszystko jest otoczone wojskiem. Jest pełno milicji. W Górnym Karabachu panuje stan wojenny, a okręgiem zarządza komisarz wojskowy. Wojska to jednostki KGB sprowadzone tu z głębi Rosji. Nigdy tu tylu nie było, mruczy Suren. Ledwie wyłączył silniki, a już widzę, jak samolot otaczają uzbrojeni komandosi i podchodzą jacyś oficerowie. Suren mówi coś do Awerika i pokazuje mnie. Awerik kiwa porozumiewawczo głową. Idź przede mną, mówi Awerik. Wychodzimy z kabiny. Jedyne drzwi w tym samolocie znajdują się w jego ogonie. Awerik otwiera te drzwi, schodki opadają do ziemi. Czuję uderzenie tropikalnego powietrza i widzę gromadzących się przy schodkach żołnierzy. Wychodź, wychodź i od razu idź przed siebie, słyszę głos Awerika.
Wiem, teraz już nie mogę przez sekundę zawahać się, zrobić niepewnego gestu, niepotrzebnego ruchu. Zbiegam więc po schodkach na dół, mijam oficerów stłoczonych już przy wyjściu, mijam komandosów i milicjantów, idę przed siebie. Obok mnie idzie Awerik, który (liczę na to) wie, co robić dalej. Najważniejsze, że nikt nas nie woła, nie każe zatrzymać się. Wychodzimy prosto na rząd wozów pancernych i siedzących w cieniu tych wozów żołnierzy. I tu nas nikt nie zatrzymuje — jesteśmy w końcu w mundurach pilotów, wszyscy widzieli, że przyprowadziliśmy przed chwilą samolot. Idziemy wzdłuż tych wozów około stu metrów, aż dochodzimy do bramy, przy której stoi drewniany domek. Tu mieści się coś w rodzaju baru, w którym jest jedna tylko rzecz — ciepła lemoniada. Awerik kupuje mi szklankę lemoniady (w zamieszaniu zapomniałem wziąć pieniądze) i mówi mi, siedź tu i czekaj, a sam, bez pożegnania — znika. Po jakimś czasie zjawił się młody, nie znany mi brodacz, który, przechodząc koło mnie, rzucił przez zęby: siedź tu i nie ruszaj się, odtąd jesteś pod moją opieką, i — zniknął.
Czekanie w tym barze zaczęło się jednak przedłużać, coraz bardziej siedziałem jak na rozżarzonych węglach. W barze było kilka stolików, ale pustych, siedziałem tu tylko ja. Ruch był jednak duży, bez przerwy ktoś tu przychodził pić lemoniadę. Największym zagrożeniem były patrole wojskowe. Wyobraźcie sobie: małe, prowizoryczne lotnisko na głębokiej prowincji, wysoko w górach. Czasem przyleci mały samolot, który zresztą zaraz odlatuje. Jedyna atrakcja to bar, który sprzedaje lemoniadę. Jest gorąco, wszystkim chce się pić. Najbardziej chce się pić patrolom wojskowym, ponieważ chodzą one w hełmach, w kamizelkach kuloodpornych i jeszcze dźwigają mnóstwo żelastwa. Cóż mają te patrole do roboty? Nic właściwie
— chodzić i węszyć, chodzić i szukać, podglądać, wypytywać. I oto w tej śmiertelnej nudzie i bezdziejstwie nadarza im się taki kęs: w barze (jedynym!), w pustym barze siedzi pilot Aeroflotu. A tak by podejść i zapytać. Powiedzmy — skąd to? Albo powiedzmy — dokąd to? Zapytać przecież można, zwłaszcza jeżeli jest się patrolem wojskowym na służbie, w warunkach stanu wojennego, w tak zapalnym miejscu, jakim jest Górny Karabach. Tu bardzo rzadko ktoś przyjeżdża. Tu trudno przyjechać. Tu tak każdego nie wpuszczają.
Jeżeli zaczepi mnie patrol rosyjski — pół biedy: udam Ormianina, mówię po rosyjsku, ale z ormiańskim akcentem. Jeżeli zaczepi mnie patrol ormiański
— też pół biedy: mówię po rosyjsku z takim akcentem, jakbym był Litwinem czy Łotyszem. Największym lękiem napawały mnie patrole mieszane, rosyjsko-ormiańskie. Tu już bym się nie wymknął.
Drugi kłopot polegał na tym, że nie miałem żadnych dokumentów. Owszem, z kieszeni mojej bluzy wystawał skraj paszportu sowieckiego. Ale był to paszport młodego Ormianina zamordowanego w Sumgaicie.
Po godzinie pojawił się brodacz. Słuchaj, powiedziałem, nie mogę tu siedzieć, mnie tu złapią. Widziałem, że jest zdenerwowany. Siedź, odpowiedział, nie ma wyjścia, siedź. I zniknął. Mimo że upał, wcisnąłem czapę na oczy i udałem, że drzemię. Była to czapa duża, imponująca, pełna różnych obszyć, naszyć i dębowych liści. Traktowałem ją teraz jako rodzaj tarczy, jako parawan, za który mogłem się ukryć. Starałem się również przyjąć taką pozę, która zniechęcałaby do wszelkich kontaktów. Pozę jakiegoś chama, mruka, obrzydliwca, taką, która sygnalizowałaby każdemu — lepiej nie podchodź!