Następnego dnia rano zadzwonił telefon. Usłyszałem głos Galiny Staro wójtowej. Od wczoraj, powiedziała, myślimy o was. Zastanawiamy się, szukamy drogi. Czekajcie cierpliwie, aż przyjdzie do was młody człowiek.
Młody człowiek nazywał się Guren. Był dobrze zbudowanym, krępym mężczyzną, o energicznych, zamaszystych ruchach. Kiedy wszedł i spojrzał na mnie, od razu stropił się. Co się stało?, spytałem. Otworzył teczkę, w której miał kilka paszportów sowieckich. Były to paszporty Ormian, ale Ormian kilkunastoletnich, najstarszy miał 24 lata. Żaden z nich już nie żył. Tego spalili w Sumgaicie, powiedział Guren, a tego udusili w Górnym Karabachu. A ten? Ten nie wiem, jak zginął. Z fotografii wpatrywały się w nas oczy jednakowo czarne, poważne, skupione. W końcu Guren wybrał paszport, w którym zdjęcie było nieco zamazane (woda? pot?), i ten kazał mi zabrać.
Następnie wsadził mnie do zupełnie rozpadającego się moskwicza, w którym nie funkcjonowało już nic poza silnikiem i (miałem nadzieję!) hamulcami, i ruszyliśmy przez miasto. Od razu poczułem się w swoim Trzecim Świecie, to znaczy jakbym znalazł się na ulicy w Teheranie, w Kalkucie czy w Lagos, gdzie nikt nie przestrzega żadnych przepisów, żadnych świateł ani znaków, a jednak cały ów obłąkany, chaotyczny, oszalały ruch ma jakąś wewnętrzną (ukrytą przed okiem Europejczyka) logikę i sens, które sprawiają, że choć każdy jedzie jak chce, w dowolnie przez siebie wybrany sposób, w poprzek, do tyłu, zygzakiem, wkoło, w końcu jakoś wszyscy (w każdym razie większość) docierają do celu. My też — cząstka owej cuchnącej spalinami, zdezelowanej i roztrąbionej lawiny — zmierzaliśmy do swojego celu. Dokąd — nie miałem pojęcia. Ale doświadczenie uczyło, że ilekroć jacyś ludzie brali mnie na ryzykowną, niepewną, nieprawdopodobną wyprawę, nie należało zadawać pytań. Jeżeli pytasz, to znaczy — nie ufasz im, nie jesteś pewien, boisz się. A przecież mówiłeś, że chciałeś. Decyduj się — jesteś gotów na wszystko czy nie? Poza tym — nie ma czasu! Jest zbyt późno na rozterki, na wahania, na alternatywy.
Stara kamienica w centrum miasta. Guren prowadzi mnie na drugie piętro. Typowe mieszkanie w tym mocarstwie — zagracone, zatłoczone. Codzienna mordercza walka, aby utrzymać choć odrobinę czystości i ładu. Walka bez sojuszników — bez mydła, bez proszków, często — bez wody. Nawet — najczęściej bez wody, ponieważ miasto wysycha, woda pojawia się rzadko, to tu, to tam, trzeba jej szukać, trzeba na nią czekać. W mieszkaniu, w którym teraz jestem, balkon zamieniono na werandę, szklane ściany werandy wychodzą na zadrzewione podwórze, w tym właśnie miejscu stoi stół i siedzi kilka osób. Znam tylko jedną z nich — Galinę Starowojtową. Inni to w większości młodzi brodacze. Obecność młodych brodaczy wskazuje, że gdzieś w okolicy musi przebiegać front, jakiś front — o wolność, o władzę. W Armenii są nawet dwa fronty — z Imperium i z Azerbejdżanem. W mieście pełno fedainów — stoją na ulicach, jeżdżą ciężarówkami, uzbrojeni jak się da, ubrani byle jak, ale wszyscy właśnie — z brodami. Fedaini siedzący za stołem witają mnie bardzo serdecznie, ale po pierwszych wylewnościach wszyscy nieruchomieją, zapada cisza.
Ryszard, słyszę czyjś głos, polecisz dzisiaj do Stepanakertu. Tym samym samolotem, co deputowana Starowojtową. Ale polecisz jako pilot. I nie musicie znać się z Galiną Wasiljewną. Rozumiesz?
Oczywiście, powiedziałem, rozumiem. Brzmiało to prawie tak, jakbym złożył uroczystą, solenną przysięgę. Nie byłem w tym mieszkaniu długo, bo Guren powiedział, że pora jechać na lotnisko.