W rzeczywistości nasze głosy zlewały się w jeden w ramach tych nocnych wrzasków. Szydziły z ciemnych okien kamienic, ze snu tych wszystkich „niewolników” reżimu, tchórzy, którzy bali się krzyczeć jak my, wyrzucić z siebie całe obrzydzenie. I którzy przez swoją uległość umacniali więzienne społeczeństwo, w jakim żyliśmy. Byli naszymi wrogami. W każdym razie tamtej marcowej nocy wierzyliśmy w to po pijanemu. To nam pozwalało zapomnieć nasze porażki: jemu nieudane pożegnanie z Wigwamem, a mnie – konfigurację pieprzyków na nogach kobiety, którą kochałem i którą właśnie straciłem.
Spotkaliśmy owych wrogów w pierwszym podmiejskim pociągu jadącym do Leningradu. Byli tam wszyscy razem, zbity, zobojętniały tłum, magma otumanionych twarzy, odrętwiałych z niewyspania ciał, pospolitych, pozbawionych cienia fantazji ubrań. To nawet nie byli owi wysławiani przez ideologię proletariusze, owe „masy pracujące” straszące nas na każdym rogu ulicy z ogromnych propagandowych plakatów. Nie, to była podklasa nędznych trybików systemu: postarzałe kobiety, które jechały szorować metalowymi szczotkami brudy zakopconych fabryk, mężczyźni, którzy jechali ładować złom na wagoniki albo ze starym karabinem na ramieniu krążyć, co najmniej w trzydziestu, wokół betonowych murów zakładów przemysłowych. Istoty niewidoczne za dnia, które można było zobaczyć jedynie w nocnej jeszcze ciemności zimowego poranka, w pierwszym rannym pociągu.
Staliśmy, żeby lepiej obserwować tych nieszczęśników. Agresywność naszych niedawnych wrzasków przeszła w jadowity szept. Przed nami, ściśnięci na ławkach, ludzie ci tworzyli żywy obraz tego, co reżim może zrobić z człowiekiem: odebrać mu całą indywidualność, ogłupić go do tego stopnia, że z własnej woli czyta „Prawdę” (niektórzy trzymali rozpostarte gazety), przede wszystkim jednak wbić mu do głowy przekonanie o własnym szczęściu. Który bowiem z tych zaspanych trybików nie uważał, że jest szczęśliwy?
– Ty widzisz, jak oni są poubierani? – podśmiewał się Arkady. – Można by ich w tej chwili wysłać do kopania rowów, gdyby wrócili Niemcy, albo prosto do obozów, i nawet nie musieliby się przebierać.
– Do obozów? Oni wyglądają raczej, jakby dopiero z nich wyszli – dopowiedziałem tym samym drwiącym tonem.
– A tak w ogóle, to gdyby zamiast do Leningradu skierować tę cholerną ciuchcię na Syberię, nikt nie odważyłby się zapytać dlaczego…
Nagle zauważyliśmy ręce tego człowieka. Z całych sił ściskał otwartą „Prawdę” kciukami i tym, co mu zostało z dłoni: kikutami pozbawionymi czterech palców.
Usłyszałem, jak Arkady kaszle znacząco, po czym odzywa się przytłumionym, nieco bełkotliwym głosem:
– Żołnierz obsługujący karabin maszynowy… Wiesz, podczas wojny był taki wielki karabin maszynowy, z tarczą, która chroniła głowę przed odłamkami, natomiast dłonie pozostawały całkowicie odsłonięte, z wyjątkiem kciuka, zakrytego kawałkiem stali. I kiedy leciał strumień odłamków…
Mężczyzna bardzo zręcznie przewrócił stronę kikutami.
Przyglądaliśmy się dłoniom innych pasażerów. Były do siebie bardzo podobne. Dłonie mężczyzn, dłonie kobiet, niemal nie do odróżnienia, ciężkie, o stawach zgrubiałych od pracy, naznaczone na stałe ciemnymi przebarwieniami od smarów. Niektóre z tych dłoni trzymały książkę lub gazetę, inne, złożone na kolanach, wnętrzem zwrócone ku górze, zdawały się swym bezruchem wyrażać jakąś prostą i ważną prawdę. Na twarzach, niekiedy o przymkniętych powiekach, również malowała się ta spokojna powaga.
Mężczyzna z „Prawdą” złożył gazetę i niczym okaleczony prestidigitator wsunął do kieszeni płaszcza. Pociąg zatrzymał się, mężczyzna wysiadł.
– Ostatecznie – wymamrotał Arkady – to dzięki tym ludziom możemy czytać nasze r-r-rewolucyjne wiersze i pieprzyć się, używając prezerwatyw pachnących egzotycznymi owocami. Dzięki ich wojnom, ich pourywanym palcom…
Nie odpowiedziałem. Myślałem o tym, że wśród tych starych pasażerów są z pewnością tacy, którzy w młodości bronili oblężonego Leningradu. Ci sami ludzie ponad dwa lata pod ostrzałem, w zimnych mieszkaniach, na usianych trupami ulicach. W tamtych czasach pracowali być może w tych samych fabrykach, do których i teraz się udawali. Bez oskarżania kogokolwiek. Bez narzekania. Zawsze widziałem w tej uległości niewolniczą służalczość, którą reżim tak doskonale potrafił narzucić. Natomiast w tamtym podmiejskim pociągu po raz pierwszy zdołałem dostrzec w tej postawie coś innego.
Drzwi wagonów otwierały się, pasażerowie wysiadali w rozjaśnioną śniegiem ciemność i znikali w cieniu długich murów z brunatnej cegły.
W miarę jak zbliżaliśmy się do Leningradu, wygląd podróżnych ulegał zmianie. Stawali się lepiej ubrani, młodsi, bardziej rozmowni. Nasi rówieśnicy. W mieście pasażerów pociągu przypominała jedynie stara kobieta w metrze, jakby zabłąkana, śpiesząca się, by zniknąć w labiryncie podziemnych korytarzy.