– My to stąd uciekniemy, do Bostonu albo do Londynu – oznajmił Arkady na pożegnanie. – Tutaj również zaczną w końcu produkować pachnące prezerwatywy. Ale starcy o pourywanych palcach już tego nie doczekają. I tym lepiej dla nich. Jutro wyjeżdżam. Jeśli masz jakieś arcydzieło do przekazania na Zachód…
Dostałem od niego trzy listy, wysłane z Izraela w odstępach mniej więcej pięcioletnich, a potem, po dziewięciu latach kartkę z Nowego Jorku. W pierwszym liście zawiadamiał mnie o narodzinach córki. W drugim donosił, że dziewczynka uczy się grać na pianinie. W trzecim (jego pismo bardzo się zmieniło) pisał, że nastolatka została ranna w zamachu i straciła trzy palce lewej ręki. Przeczytawszy to, na zasadzie idiotycznego skojarzenia pomyślałem o strzelcu, który czytał „Prawdę” w pociągu. Cóż za kretyński zbieg okoliczności: jak to zwykle bywa, w odpowiednim momencie uświadamia nam nieludzki absurd ludzkiej egzystencji. Myślałem również o potwornej mieszaninie radości i udręki, jaką odczuwać muszą rodzice dziecka, które wszyscy uważają za ocalone cudem.
Kartka z Nowego Jorku głosiła: „Gdybym przed laty potrafił sobie wyobrazić dzisiejszego siebie, tobym się powiesił na tej grubej rurze od spłuczki w klopie Wigwamu. Pamiętasz tę rurę, której rdza rysowała na ścianie głowę Mefistofelesa?”.
Mnie ta rdzawa plama przywodziła na myśl raczej żaglowiec z nieskończenie długim masztem.
Skądinąd to właśnie Arkady, kiedyśmy się rozstawali w leningradzkim metrze, zaproponował mi tę pracę, zobowiązanie, którego nie mógł już wykonać z powodu wyjazdu: wyprawę w okolice Archangielska i napisanie cyklu tekstów o miejscowych zwyczajach i obyczajach.
– Wiesz, na prowincji zawsze potrzebują kogoś z moskiewskiego albo leningradzkiego uniwersytetu. To do ich pamiątkowego albumu. Rocznica powstania miasta czy jakieś ludowe święto, sam już nie wiem. Jedź, zanotujesz jakieś bajdy o krasnoludkach z tamtejszych lasów, ale przede wszystkim będziesz miał mnóstwo materiału do swojej antyradzieckiej satyry. Wyjeżdżam bardzo wcześnie rano, nie zawracaj sobie głowy odprowadzaniem mnie na lotnisko…
W sierpniu tego samego roku znalazłem się w wiosce Mirnoje, parę kroków od kobiety, która właśnie wyciągnęła z wody sieć rybacką. Kobiety, która czekała na ukochanego mężczyznę.
3
Owego dnia natknąłem się na nią w tym samym miejscu co za pierwszym razem, w wierzbinie nad brzegiem jeziora. Gałęzie zgubiły już liście, czerwona glina skarpy była cała cętkowana matowym złotem. Kobieta, ubrana w swój stary kawaleryjski płaszcz, w ciężkich buciorach z cholewami, pchała łódź zaklinowaną w mule wśród trzcin. Łódź zbyt dużą, zbyt ciężką, by nią kierować za pomocą wioseł, przeznaczoną bez wątpienia pod żagiel. Za to być może jedyną tutaj, która utrzymywała się jeszcze na wodzie.
– Pomóc pani?
Wyprostowała się, obdarzyła mnie roztargnionym uśmiechem, jakby poprzez matową szybę wspomnień, skinęła głową przyzwalająco.
Dzięki wspólnemu rytmicznemu wysiłkowi naszych ciał łódź zsunęła się do wody i natychmiast zaczęła lekko tańczyć na fali. Przytrzymałem burtę, żeby Wiera mogła wsiąść, po czym sam wgramoliłem się do środka i chciałem chwycić wiosło.
– Ja to zrobię – odparła łagodnie. – Jest za duży wiatr, trzeba mieć wprawę. Niech pan raczej ją weźmie…
Ją? Na deskach tylnej ławki spostrzegłem długi pakunek w grubym wełnianym kokonie. Jego kształt nie zdradzał żadnej konkretnej zawartości, a przy tym wzbudzał niejasny niepokój. Uniosłem pakunek, zdziwiony jego ciężarem spojrzałem na Wierę, która już wyprowadziła łódź daleko od brzegu, pod wiatr.
– To Anna – wyjaśniła mi. – Umarła trzy dni temu. Wyjechał pan akurat do miasta…
Anna, staruszka, którą widziałem na początku września wychodzącą z chatynki-łaźni w towarzystwie Wiery.
Usadowiłem się, ułożyłem sobie ciało zmarłej na kolanach, trzymając ją niezdarnie, jak czynią to bezdzietni mężczyźni, kiedy ktoś powierzy im niemowlę.
Bardzo szybki lot chmur sprawiał, że tego dnia przeplatały się w synkopowym rytmie mrok i przejaśnienia, wiosenne przebłyski i nawroty jesieni. Kiedy niebo zasnuwało się ołowiem, docierało do mnie, że obejmuję trupa, z kolei w rażącym blasku promieni odżywała we mnie niedorzeczna nadzieja: „Nie, to, co trzymam w ramionach, należy jeszcze do naszego świata, nierozerwalnie związane ze słońcem, z przenikliwym chłodem fal”.