Bliżej środka jezioro zaczęło się burzyć, kołysząc gwałtownie łodzią i bieląc pianą nawietrzną burtę. Ściskałem teraz moje brzemię, jak robiłbym to w przypadku każdego innego ładunku. Wiera z całych sił napierała na wiosła, rozgarniając ponurą wodę, która rozstępowała się z oporem galarety. Spoglądałem na to ciało kobiece, pochylające się do przodu, przeginające do tyłu, na te napięte nogi, piersi i brzuch wyeksponowane w potężnym fizycznym porywie. Pod szorstką tkaniną płaszcza dojrzałem delikatny koronkowy kołnierzyk jasnej bluzki… Nagle fala uderzyła wściekle o burtę, musiałem dźwignąć tę, którą trzymałem w objęciach, ku swojej twarzy, zupełnie jakbym – w przypływie bólu – nie chciał się rozstawać z ukochaną istotą.
To podczas tej przeprawy, trwającej ostatecznie ledwie pół godziny, po raz pierwszy zastanowiłem się nad prawdziwym powodem mojego przywiązania do tej północnej wioski.
Po kilku tygodniach zorientowałem się, że pościg za miejscowymi zwyczajami i legendami równie dobrze mógłbym prowadzić w bibliotekach Archangielska. Cały ten folklor ceremonii weselnych czy pogrzebowych dawno już spisano w książkach. Tymczasem na miejscu, w pustych niemalże wioskach pamięć tradycji powoli zanikała wskutek braku możliwości przekazywania jej następnym pokoleniom.
Owo zapomnienie przeszłości jeszcze wyraźniej rysowało się w Mirnoje, gdzie mieszkały – że się tak wyrażę – ekspatriantki, te starowinki, które z rodzinnych domów wygnała samotność, choroby, obojętność bliskich. W odpowiedzi na moje pytania snuły wzruszające opowieści o własnych nieszczęściach. I o wojnie. To właśnie wojna wymazała z ludowej pamięci wszelkie inne legendy. Dla starych mieszkanek Mirnoje stała się ona jedynym mitem, wiecznie żywym i osobistym, w którym dobre bądź złe duchy zastąpili ich mężowie, synowie, Niemcy i rosyjscy żołnierze, Stalin i Hitler. A w szczególności żołnierz, na którego czekała Wiera.
Jak we wszystkich nowo powstałych mitach role bogów i demonów nie zostały ustalone jednoznacznie. Niemcy, objęci głęboką, namiętną nienawiścią, przybierali znienacka melancholijną postać kucharza o imieniu Kurt. Zoja, dorodną starucha o rysach pociemniałej z wiekiem ikony, spotkała go w okupowanej wiosce pod Leningradem, gdzie mieszkała w czasie wojny. Ów Niemiec przynosił po kryjomu resztki jedzenia wiejskim dzieciom… W lokalnej mitologii plasował się na równi z Hitlerem czy z Żukowem.
Ostatecznie straciłem nadzieję na nagranie chórów weselnych, pieśni towarzyszących narodzinom albo śmierci. Jedyna śpiewka, jaka pojawiała się na tych starych wargach, dotyczyła wymarszu rodzimych żołnierzy, którzy, jak się zdawało, nie dopuścili do połączenia oddziałów nazistowskich i fińskiej armii marszałka Mannerheima. A w konsekwencji uniemożliwili totalną blokadę Leningradu. Środki żywności docierały do oblężonego miasta korytarzem, który mężczyźni z tych okolic usłali własnymi trupami. Czy rzeczywiście wszyscy pochodzili z tych stron? Z Mirnoje? Powątpiewałem w to. Patrząc jednak na wioskowe starowiny, zrozumiałem, że nie zostało im już nic poza tą marną pociechą: przekonaniem, że to dzięki ich mężom, braciom czy synom Leningrad nie padł.
Przed przybyciem do Mirnoje nazywałem to „oficjalną propagandą”. Teraz pojąłem, że była to zbyt wąska definicja.
Mój plan napisania satyry również okazał się trudny do zrealizowania. Chciałem zająć się systemem kołchozów godnym króla Ubu, ogólnym upojeniem dźwiękiem głośników emitujących motywujące slogany. Ale wioski były po prostu opustoszałe albo na wymarciu, a tutejszy sposób na przetrwanie niewiele się różnił od tego z epoki kamiennej. Udało mi się trafić na bardzo charakterystycznego alkoholika, znakomicie nadającego się na bohatera humorystycznej prozy dysydenckiej. Dom ogołocony na skutek jego pijackich wydatków, żona, jeszcze młoda, lecz postarzała o dwadzieścia lat, z wiecznym grymasem goryczy na twarzy, czworo milczących dzieci, zmuszonych mieszkać z tym mężczyzną, który czołgał się po podłodze, wymiotował, szlochał i którego trzeba było nazywać „tatą”…
Kończyłem pierwszą stronę mojej historii, kiedy mi powiedziano, że pijak się powiesił. Właśnie zajechaliśmy z Otarem do wioski, w której mieszkała rodzina samobójcy. Milicja i sędzia śledczy już tam byli. Mężczyzna skończył ze sobą w remizie, przywiązawszy sznur do klamki drzwi. Prawie siedział, z głową zadartą niczym w szaleńczym ataku śmiechu. Jego dzieci – jako że nikt nie pomyślał o tym, by je stamtąd zabrać – wpatrywały się w niego uporczywie, bez płaczu. Twarz żony wydawała się wręcz odprężona. Na ścianach remizy wisiały dawne narzędzia, solidne i budzące zaufanie pomimo rdzy. Wielkie obcęgi, ciężkie korby, żelazne konstrukcje, których nazwy i zastosowanie dawno zostały zapomniane. Jedno z dzieci cofnęło się nagle i puściło biegiem przez ogromne, leżące ugorem pole najeżone pożółkłymi chwastami.
Nie, to doprawdy nie był materiał na satyryczną opowieść.