Piliśmy, najpierw obaliliśmy pół butelki wódki, którą Otar trzymał pod siedzeniem, następnie butelkę gruzińskiego wina, „tylko dlatego, że jesteś facetem, który potrafi słuchać”, podkreślił. Zmierzch zabarwił mgłę na szaroniebiesko i to zaciemnienie przyjemnie harmonizowało z naszym pijaństwem. Swoim zwyczajem Otar mówił o kobietach, ale przeszkodziło mu pojawienie się – ostrożne i połączone z czujnym niuchaniem – czterech dzików: matki z trzema małymi. Na pewno one też zabłądziły w tej mroźnej, osadzającej się szronem bieli. Obwąchały koła ciężarówki, po czym rzuciły się do ucieczki, gnane naszymi wybuchami śmiechu.
– A, właśnie, znam jedną historyjkę o świniach – zagaił Otar. – Naprawdę świński dowcip. Rosjanin, Gruzin i Azer wracają do swojej wioski po tęgiej popijawie. I nagle ogromna maciora przebiega im drogę i ucieka. Chce się przecisnąć dziurą w ogrodzeniu, ale jej tłusty zadek zostaje zaklinowany. Maciora wierzga, piszczy, wywija ogonem. Rosjanin spogląda na ten gruby tyłek i mówi: „Ach, gdyby to była Sophia Loren!”. Gruzin wzdycha: „Ach, gdyby to była żona mojego sąsiada!”. A Azer ślini się i jęczy: „Ach, gdyby to była noc!”. Cha! cha! cha!…
Nasz śmiech mógłby wypłoszyć wszystkie dziki z lasu, ale potem, gdyśmy się już uspokoili, Otar długo milczał, powodowany tą pijacką intuicją, co nagle każe nam wykryć w naszej wesołości pewien fałsz i człowiek się zasępia, pogrąża w bólu istnienia, który dopada go niespodziewanie z ogromną siłą.
Mgła rozproszyła się. Może sto metrów od podszycia lasu, gdzieśmy ugrzęźli, zarysowało się skrzyżowanie dróg, słup ze skrzynką na listy i niewielką tabliczką z nazwą Mirnoje powyżej. W świetle zachodzącego słońca, matowionym jeszcze smugami mgły, napis zdawał się wyłaniać z nicości, niczym drogowskaz w chaosie opustoszałej planety.
Już miałem wysiąść, kiedy Otar zaczął mówić głosem głuchym i smutnym, o jaki nigdy bym go nie podejrzewał:
– Chcę ci dać pewną radę, jesteś młody, może ci się przydać. W miłości zachowuj się jak ten wieprz Azer. Tak, żeby nie cierpieć, trzeba być wieprzem. Widzisz kobitkę, przelecisz ją i przechodzisz do następnej. A przede wszystkim nie próbuj się zakochiwać. Ja spróbowałem i zarobiłem sześć lat w obozie. To ona, moja pieprzona ukochana, żeby ją tak wydymało sto razy dziennie, mnie zdradziła, to ona doniosła, że handluję skórami i futrami. Sześć lat w obozie i cztery lata na zwolnieniu warunkowym w tej północnej brei. Dziesięć lat życia do tyłu. Ale teraz, basta! Z kobietami jestem wieprzem, bo one są maciory, jedna w drugą. Wbijasz się w taką, robisz swoje, a potem pytasz: na którą teraz kolej? – Umilkł, po czym uśmiechnął się kwaśno. – Ty jesteś artysta, trzeba ci piękna i czułości. Ale jedno musisz pamiętać: wszystkie kobiety to maciory, które utknęły w dziurze w płocie. A te, które takie nie są, cierpią. Jak ona… Jak Wiera.
Odjechał z impetem, woda wzburzyła się w koleinach, po czym znów opadła, odbijając łunę zachodu.
W oddali, pod żurawiem studni, ujrzałem Wierę. Długie wątki mgły, szkarłatny blask zachodzącego słońca, głęboka cisza i ta kobieta, zupełnie nieświadoma słów, które właśnie padły.
Tym, co mnie trzymało w Mirnoje, było może poczucie szczególnego wyobcowania, jakiego nigdy przedtem nie doznawałem tak intensywnie. W tym poczasie, w jakim trwała wioska, rzeczy i istoty żyjące zdawały się wyzwalać ze swej użyteczności i zaczynały być kochane za samą swą obecność pod tym północnym niebem.
No, bo jaki niby był pożytek ze zbierania grzybów, którego pewnego dnia podjęliśmy się z Wierą? Nie umawiając się ani niczego nie przewidując, jak zawsze działo się to tutaj. Wiedzieliśmy, że nasze zbiory ograniczą się do kilku prawdziwków nadgryzionych przez mrozy, może tuzina surojadek, kruchych jak szkło. W tym lesie, już na wpół bezlistnym, szliśmy obok siebie, niewiele mówiąc, często zapominając o gestach zbieraczy. A kiedy przypominaliśmy sobie, że trzeba rozgarniać paprocie, unosić opadłe liście, wkładaliśmy w te czynności nadmierny zapał, niczym przyłapani na gorącym uczynku próżniacy. W tych porywach nadgorliwości traciliśmy się z oczu i wtedy bardzo intensywnie odczuwałem oddalenie tej kobiety, a potem, gdy gdzieś obok trzasnęła gałązka, nasze ponowne zbliżenie. Niekiedy Wiera pojawiała się bezgłośnie, zupełnie znienacka, zastając mnie pogrążonego w sennej transfuzji szelestów i ciszy. Od czasu do czasu to ja ją zaskakiwałem, zupełnie samą wśród drzew. Miałem wówczas wrażenie, że jestem dziką bestią czyhającą na bezbronną ofiarę. Wiera odwracała się i w pierwszej chwili zdawało się, że wcale mnie nie widzi albo na moim miejscu postrzega kogoś innego. Podejmowaliśmy naszą włóczęgę z poczuciem, że nie zdobyliśmy się na wyznanie.
W istocie cel tej wędrówki stanowił widok długiego kawaleryjskiego płaszcza, który nosiła Wiera, grubej tkaniny usianej maleńkimi, żółtymi i czerwonymi płatkami.