Widok jej oczu, gdy po chwili zapomnienia znów zaczynały odwzajemniać moje spojrzenie. Dźwięk jej głosu: „Tą ścieżką można dojść aż do morza. To jakieś pięć, może sześć godzin marszu. Gdybyśmy wyruszyli teraz, dotarlibyśmy na wybrzeże około północy…”.
Cel tego życia poza czasem stanowiła wizja naszego przybycia w środku nocy nad brzeg Morza Białego.
Albo może tamten wieczór, kiedy wróciliśmy z Otarem do wioski, a on mówił o „wieprzach” i „maciorach”. W głębi studni utworzyła się cieniutka warstewka lodu (dołączyłem do Wiery, która czerpała wodę). Pękający lód zabrzmiał jak klawesyn. Spojrzeliśmy na siebie. Oboje już, już chcieliśmy skomentować piękno tego dźwięku i oboje się rozmyśliliśmy. Echo klawesynu rozpłynęło się w świetlistym powietrzu, zlało z miarowymi żalami wilgi, z zapachem drzewnego dymu dobywającego się z sąsiedniej chaty. Piękno tej chwili miało po prostu stać się naszym życiem.
Była także olcha, która jako ostatnia zachowała w stanie nienaruszonym olbrzymi czepiec miedzianych liści. Pochylała się nad taflą jeziora w miejscu, gdzie Wiera zazwyczaj przybijała do brzegu. Płynąc łodzią, widzieliśmy z daleka tę ruchomą piramidę rdzawych sztabek i strzegliśmy jej niczym ostatniej ostoi lata, stawiającej opór jesiennej nagości.
I nagle, pewnego ranka, para naszych równoczesnych „Ach!” rozwiała się w powietrzu – wszystkie liście, do ostatniego brązowego krążka, opadły w ciągu nocy. Czarne obnażone gałęzie przecinały, niczym szczeliny, rażący błękit nieba. Podpłynęliśmy bliżej, zdołaliśmy powstrzymać okolicznościowe frazesy („To było zbyt piękne, by mogło trwać…”). Ale schodząc na brzeg, zobaczyliśmy, że cały ten miedziany splendor liści odtworzył na wodzie ten sam wzór, który został utracony na niebie. Gładka czarna woda i ta czerwono-złota inkrustacja. Mozaika jeszcze bardziej rozległa, rozprzestrzeniająca się z wolna pod wpływem wiatru na podobieństwo odwróconego baldachimu, gotowego przesłonić całe jezioro. Nie sposób było oderwać wzroku od tej bezkresnej rozległości. Powstawało inne piękno, nowe i niebywałe, jeszcze bogatsze niż przedtem, jeszcze żywsze po swej jesiennej śmierci.
Tak oto w moim ówczesnym języku utrwalałem te pozbawione czasu chwile światłości. Przeczuwałem, że nie są to pojedyncze cząstki harmonii, lecz całe odrębne życie. Takie, o jakim zawsze marzyłem. O jakim myślałem pod pękniętą szybą lukarny w Wigwamie. Tu, w Mirnoje, takie życie było możliwe, życie z dnia na dzień, któremu towarzyszyłaby pewność, że tak właśnie należało żyć od zawsze.
Usiłowałem je zawrzeć w tych notatkach rozproszonych między próbkami prozy satyrycznej a opisami obrzędów i legend.
W tym samym notesie ten oto fragment, zapisany któregoś wieczora: „W nocy gwałtowny wicher porwał łódź na środek jeziora. Drogi są nie do przebycia, więc żeby się udać do szkoły, Wiera musi cierpliwie czekać, w nadziei, że powiew od morza zwróci jej łódź. Zrywa się lekki wietrzyk, widzimy, jak czółno powolutku zmierza w naszą stronę. Gdzie indziej takie czekanie wydawałoby mi się nie do zniesienia, tutaj ten unoszący się na wodzie kawałek drewna odmierza rytm słońca, przenikliwego mrozu, kobiecego głosu, który w rzadkich słowach unosi się w powietrzu niczym oderwane akordy melodii. I ten trzask lodu, rozbijanego przez nas na zamarzniętej krawędzi brzegu. Skomplikowane rozety szronu, poprzez które – dla zabawy – spoglądamy na niebo, na jezioro, na siebie nawzajem, przeobrażonych przez te wachlarze z kryształków. Lód topnieje, kruszy się w naszych palcach, ale w oczach mamy jeszcze przez kilka sekund wizję przeobrażonego świata. W pewnym momencie zaskakuje nas szelest w wierzbinie: łódź, popychana wiatrem od Morza Białego, właśnie przybiła do brzegu. Zupełnie nie zdawaliśmy sobie sprawy z upływu czasu”.
Niekiedy, zupełnie szczerze, mówiłem sobie: „To kobieta, która żyje dla tych rzadkich chwil piękna. Cóż więcej mogłaby ofiarować ukochanemu mężczyźnie?”. Rozumowałem wówczas, w niejasnym przeczuciu, że poprzez te ulotne chwile Wiera łączy się na swój sposób z tym, na którego czeka.
5
Tamtej nocy właśnie zapisałem w notesie przygodę z łodzią…
W pewnym momencie o północy w krystalicznej ciszy dał się słyszeć głuchy dźwięk, trzaśnięcie drzwi w oddali. Wyszedłem i zdążyłem zobaczyć, jak wejście do małej kąpielowej chatynki na pochyłości wiodącej w stronę jeziora rozjaśnia się na krótką chwilę. Drzwi znów się zamknęły, ciemność jednak nie była całkowita. Przyczajony pod mlecznym błękitem księżyc sprawiał, że domy i drzewa zamarły w podejrzliwym, fosforyzującym wyczekiwaniu. W wiosce panował dziwny spokój, niezakłócony najmniejszym powiewem. Pył drogi pod moimi nogami był srebrzysty i aksamitny.
Zacząłem iść, nie wiedząc, dokąd zmierzam. Z początku nabrałem po prostu ochoty, by zatopić się w tej mglistej, nieco teatralnej świetlistości, w której wszelkie czary i zaklęcia zdawały się możliwe. Szybko jednak, ze zdecydowaniem lunatyka, znalazłem się przy łaźni.