Odetchnąłem głęboko. Tak, to już dwa tygodnie. Początkowo trzy czy cztery razy byłem wzywany do Bessa, kiedy ten dokumentował znaleziony przez nas obiekt z trupem na pokładzie. Potem przestałem im być potrzebny. Trzy dni po moim przybyciu na stację wylądowały tutaj dwa wielkie statki przybyłe prosto z Ziemi. Obydwa należały rzecz jasna do SAO, jeden przywiózł kwiat naszych specjalistów z Akademii Medycznej, a drugi najtęższe głowy Akademii Technicznej. Oddano im do dyspozycji całą stację, przenosząc stałe służby, jak na przykład nasłuchu, do zaimprowizowanych pomieszczeń, byle jak zabezpieczonych przed promieniowaniem skleconymi naprędce ekranami. Nie mogłem mieć żalu, że przestali się mną interesować. Na dobrą sprawę powinienem wracać na Ziemię. Moja pierwsza misja zakończyła się fiaskiem. Bez mojej winy wprawdzie, ale w naszej służbie nikt nigdy nie pyta o winę. Albo się coś udaje, albo nie. W tym drugim wypadku lepiej nie powoływać się na przeszkody obiektywne. Co do mnie, nie miałem już przecież czego szukać na Petty po tym, jak musiałem się zdekonspirować. Jako agent SAO mógłbym tam co najwyżej urządzić sobie chatkę pustelnika.
Dyżur wlókł mi się tego dnia niemiłosiernie. Licho wie, po co stale ktoś musi siedzieć w tej kabinie, przypominającej wierzchołek starej latarni morskiej, skoro i tak wszystkie możliwe sygnały przybywające z najdalszych światów rejestrują i selekcjonują automatyczne przystawki komputerów. Taki regulamin. No cóż, musieli wziąć pod uwagę jakieś okoliczności, w których komputery mogły zawieść. Lub też na odmianę nie wzięli pod uwagę, że czasy się zmieniły i że SAO dysponuje wyłącznie aparaturą, zbudowaną na podstawie matematycznych modeli niezawodności. A matematyka, od czasów Viviena, także nie stała w miejscu.
Ponownie włączyłem fonię. Ekran, tłumaczący mowę gwiazd na dane liniowe, zamigotał. Ale to nie natężenie głosu spowodowało jego ożywienie. Przez moją prowizoryczną wieżyczkę, osadzoną na pękatym głazie, jednym z wielu zaścielających okolicę stacji, przebiegała właśnie linia terminatora. Czerń nieba zmieniła się w granat, który teraz nagle zapłonął jaskrawym złotem, lekko tylko zaprawionym błękitem. Na szyby opuściły się automatycznie osłony przeciwsłoneczne. Stacja wchodziła w krótki na tym małym, niegościnnym globie dzień.
Strzałki wskaźników przesunęły się nagłym skokiem. Odruchowo wyciszyłem głośniki i sprawdziłem kierunek. Około sześciuset parseków za najbliższą galaktyką, leżącą w tej chwili na przedłużeniu promieniowania, przecinającego gwiazdozbiór Łabędzia, nastąpiła erupcja.
Katastrofa, zapewne zderzenie galaktyki zbudowanej z antycząstek z „normalną”, trwała nadal. Gdzieś w przestrzeni wyzwalały się w procesie nieustannej anihilacji niewyobrażalne ilości energii. Nic nowego. Znaliśmy historię tego zderzenia od kilku lat. Takie katastrofy nie trwają krótko, jeśli liczyć miarą ziemskiego czasu. W przyszłości, gdy uda się skonstruować statki odporne na piekło anihilacji, obejrzymy to sobie z bliska. Kto wie, czy i naszej galaktyce nie stanie kiedyś na drodze analogiczne skupisko, należące do antyświata. „Łagodne” przejścia tych dwóch światów, znane od stuleci, nie stanowiły dostatecznie pewnego wentyla bezpieczeństwa. Nauczyliśmy się wykorzystywać antymaterię do napędu rakiet, umieszczając fotonowe silniki w ogniskach potężnych zwierciadeł. Ale już Einstein przeczuł, że to samo „długo” nie znaczy tyle, co to samo „krótko”. Więc i te metagalaktyczne katastrofy będziemy się musieli nauczyć ujarzmiać i przeżywać.
Sprawdziłem automatyczny zapis, wniesiony przez komputer, i przestałem myśleć o kosmicznym piekle, płonącym za spokojnymi, nieruchomymi i pozbawionymi owego ziemskiego mrugania gwiazdami, widocznymi doskonale na nieboskłonie, pomimo jarzącego się blasku dnia. Następnie przerzuciłem nasłuch na bazę na Petty.