Zatrzasnąłem właz i natychmiast uruchomiłem dysze startowe, darowując sobie już tym razem jakiekolwiek propagandowe ostrzeżenia. Nic im nie zrobię, najwyżej ich poprzewracam, a efekt i tak osiągnąłem aż nazbyt chyba przekonujący. Miałem nadzieję, że nie wpędzę ich w kompleksy i to jako Ziemian, bo o tym mimo wszystko przykro byłoby pomyśleć. Co pewne, to że długo będą mieli co wspominać. A także, że teraz nikt nie może już zaprotestować przeciw oficjalnemu otoczeniu opieką przez SAO ziemskiej misji na Petty. Bo odwiedziny obcych przestały być zjawiskami z pogranicza psychiki i optyki. Stały się faktem.
— Sprytnie to zrobiłeś — burknął łaskawie Bess, kiedy przepuściliśmy już przed sobą komplet zapisów mojego komputera z ostatnich dni — ale przeholowałeś. Co cię skusiło, żeby pokazywać im język? To przecież ziemski gest. Nie rozumiesz?…
To rozumiałem. Tylko przez chwilę myślałem, że ma mi za złe moje pozbawione szacunku zachowanie wobec bądź co bądź naukowców. Ale jemu chodziło tylko o konspirację. Co za ulga. Pomyśleć, że mógł przejawić jakieś uczucia, uznane przez ogół za po prostu ludzkie…
— Ale miałem kudłatą twarz, cztery ramiona, po sześć palców u rąk i jeszcze dodatkowe na klatce piersiowej — odpowiedziałem. — Nie sądzę, aby w tej sytuacji ludzki język mógł w nich wzbudzić jakieś podejrzenia. Za to wsączyłem, mam nadzieję, w ich otwarte duszyczki odrobinę sceptycyzmu co do wszystkich bez wyjątku „kontaktów”. Bo ten gest musieli zrozumieć, właśnie dlatego, że był ludzki. Przecież oni w całym kosmosie szukają rasy podobnej do nas… chociażby pod niektórymi tylko względami. Więc znaleźli rasę, która tak jak my, pokazuje języki. Nie powinieneś mieć o to do mnie pretensji — zakończyłem z przekonaniem.
Nie odpowiedział. Nie wiem, czy w ogóle słuchał tego, co mówiłem. Zaprzątała go już bez reszty myśl o przyszłości. A było to coś, co i mnie nie powinno pozostać obojętne. Bo, co nietrudno zgadnąć, w planach Bessa i tym razem miałem odegrać pewną skromną rolę…
— Co z Weythem? — spytałem, zmieniając temat.
Wzruszył ramionami. Przez twarz przebiegł mu grymas zniecierpliwienia.
— Nic — burknął, nie odrywając wzroku od okna, jakby tam ktoś stał i dawał mu znaki.
Jasne. Nic, to nic. Nie powinienem pytać. Pewnie wypadki ostatniego dnia wprowadziły mnie w odrobinę zbyt dobry humor.
— Nie mamy łączności — dodał po chwili. Nie musiał mi tego mówić. Jeśli jednak powiedział, to znaczy, że uznał sprawę za zamkniętą. Weyth?…
Wyobraziłem sobie, jak po stu, dwustu, pięciu tysiącach lat któraś z naszych ekspedycji przypadkiem spotyka w przestrzeni obcy statek… obcy, bo konstrukcja rakiety Weytha będzie już wtedy bardzo odbiegać od współczesnych pojazdów. Ktoś wejdzie na pokład, ujrzy zwłoki porosłego sierścią, gorylowatego pilota i pomyśli, być może, że to jego koledzy sprawili mu zaszczytny, kosmiczny pogrzeb… pozostawiając go samego we wraku statku.
— Od dawna? — mruknąłem zdawkowym tonem, jakbym chciał jedynie podtrzymać wygasającą rozmowę.
— Od drugiego dnia po starcie…
— A kiedy startował?
— Nie wiesz? — zdziwił się Bess, jakby ten start odbył się z pełnym ceremoniałem, w obecności wszystkich mieszkańców globu. Nie odezwałem się. Mogłem nie wiedzieć dalej. Cóż to w końcu za różnica, skoro zaraz po starcie urwała się łączność…
W kabinie, gdzie oprócz Bessa i mnie nie było żywej duszy, zapanowało milczenie. Szef stał nadal odwrócony twarzą do okna i wyglądało, że zapomniał o moim istnieniu. Poczekałem ze dwie minuty, po czym ruszyłem ku drzwiom. Skierowałem się w stronę korytarza, prowadzącego do mojej budki nasłuchowej. Uznałem, że czas wrócić do zwykłych obowiązków.
Po drodze wstąpiłem do łazienki. Wyszedłem z niej szybko, suchy jak siano. Nie wiem, czemu tu, wśród załogi, czułem się głupio w mojej obcej, kosmatej skórze.
Tego samego dnia po południu przechwyciłem wymianę meldunków między Radą Naukową a bazą na Petty. Archeologom zakomunikowano oficjalnie, że odtąd będą pracować pod ochroną SAO i że nie wolno im podejmować żadnych ekspedycji ani też w ogóle oddalać się od stanowisk pracy bez zgody delegata Agencji, który przybędzie wkrótce na planetę. Przekazałem tę informację Bessowi, na co ten odpowiedział mi tylko, żebym skończył dyżur i wrócił do swojej kabiny. Za pół godziny ktoś tam po mnie przyjdzie.
Przyszedł rzeczywiście. Ten sam grubas ze staroświeckimi okularami, któremu tak się podobałem po operacji. Zaprowadził mnie do znanej mi już aż nazbyt dobrze pracowni, gdzie czekało kilku innych „naszych specjalistów”. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Kiedy już zasypiałem, przebiegło mi przez myśl, że mogliby coś zrobić z moim nosem. Zawsze wydawał mi się odrobinę zbyt duży. Ale nie zdążyłem im tego powiedzieć.