— Dc wszystkich istot rozumnych na planecie. Ukryjcie się. Przybywam statkiem, którego silniki powodują skażenie atmosfery i gruntu. Pozostańcie w ukryciu, dopóki nie dam sygnału. Czy widzicie pracę moich dyszy napędowych, czy też jesteście w większym oddaleniu, usłuchajcie mojego wezwania. Ukryjcie się…
Powtórzyłem ten idiotyczny apel jeszcze dwukrotnie, po czym uśmiechając się mimo woli do siebie, zacząłem podchodzić do lądowania. To co powiedziałem, pozornie tylko było głupawe i jakby wyjęte z opowiastki dla grzecznych dzieci. Po pierwsze nie chciałem dopuścić, aby ludzie, kiedy znajdą się już w komplecie, czemu nie zdążyłem zapobiec, wyszli „powitać” obcych. Po drugie chodziło o sprawdzenie reakcji tych obcych, jeśli tam naprawdę byli. I to bez względu na to, czy w ich rzekomych pojazdach siedzieli żywi przedstawiciele obcej rasy, czy wysłane przez nich automaty. W razie czego miałem anihilatory, którym nie oprze się nic zbudowanego z materii. Użyć ich mogłem jednak jedynie wówczas, gdy ludzie będą tkwić w schronach. Tak więc wygłaszając swoje orędzie, działałem również w obronie własnej. Ale przecież obcy mogli zachować się różnie. Na przykład ukryć się także i poczekać, aż wyląduję, żeby zawrzeć znajomość z nieoczekiwanym przybyszem. Mogli próbować mnie zniszczyć, zanim dotknę powierzchni planety. Mogli wreszcie uciec, nie czekając na rozwój wypadków.
Wybrali to ostatnie. Trzymając statek pionowo, szedłem zimnymi dyszami nad morzem, wzdłuż linii brzegu. Woda i piasek, wyrwane odrzutem, tryskały na dziesiątki metrów, zakrywając przed moimi oczami wszystko, co działo się w dole, ale na ekranach Udarów widziałam już wyraźnie zabudowania maleńkiej bazy, jakieś pojazdy… i nieco dalej talerzowaty kształt. Skierowałem się w jego stronę, odruchowo zaciskając wszystkie dwanaście palców na rękojeściach miotaczy. Zdążyłem jeszcze stwierdzić, że przy tym wielkim nie ma żadnych mniejszych „dysków”, jak informowali się nawzajem naukowcy, gdy nagle ów pojazd, czy co to było, uniósł się w górę. Równocześnie ląd zalało światło, które przebiło nawet wznieconą przeze mnie kurzawę. Był rzeczywiście wielki. I naprawdę przypominał zaokrąglony stożek. Najdziwniejsze było światło, które wypromieniowywał, zaginało się bowiem łukowato, jakby powiększając rozmiary pojazdu do granic horyzontu. Ale nie było to twarde promieniowanie. Moje czujniki ani na moment nie błysnęły czerwonymi lampkami.
Obcy kolos (czy też złudzenie optyczne, dzięki któremu widziałem wielki, nieziemski statek) przemieścił się pionowo w górę, nabierając szybkości, upodobnił do gwiazdy stojącej w zenicie, wreszcie zniknął. Wtedy przeniosłem rakietę znad morza poza obszar wydm i usiadłem, w odległości mniej więcej trzystu metrów od zabudowań bazy. Naprawdę nie byłem przecież dla nich groźny, stosując dysze zimnego ciągu.
Pierwsza część planu była poza mną. Okazało się to łatwiejsze, niż przypuszczam. Ale i bardziej skomplikowane, niż ktokolwiek mógł przypuścić przed moim startem z Ziemi, a nawet z satelity Petty. To już nie wyobraźnia humanistów sprowadzała na nich wizje Kontaktu. To człowiek z „Trójki”, wyszkolony agent SAO uległ złudzeniu, że widzi obcy pojazd. Na razie mogłem mówić tylko o złudzeniu. Ale i tego było dość, by zmusić mnie do wykonania drugiej, trudniejszej części planu, która mogłaby pozostać w zawieszeniu, gdybym na własne oczy nie oglądał owego ogromnego stożka.
Szybko zrzuciłem kask i skafander, po czym nadal otwartym kodem oznajmiłem „wszystkim żywym istotom na planecie”, że mogą już bezpiecznie opuścić swoje schronienia. Następnie zapaliłem zewnętrzne reflektory, ile ich tylko było, i zdalnie otworzyłem właz. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch na ekranie. Ktoś bardzo powoli zbliżał się do mnie od strony bazy. Jakoś tym razem nie śpieszyło im się tak, jak o tym sami siebie przekonywali.
Nagi jak nowo narodzony, z założonym luźno pasem, za który zatknąłem miotacz, przemodelowany w stacji na wzór broni znalezionej przy martwym pilocie, ukazałem się na platformie windy. Jeden z reflektorów świecił pionowo w dół, widziałem monstrualnie powiększony cień swojej głowy na otaczającej lądowisko trawie. Ten cień rósł i rozmywał się równocześnie,