w miarę jak zjeżdżałem niżej. Wreszcie platforma, którą specjalnie starałem się hamować, dla powiększenia efektu, dotknęła ziemi. Postąpiłem dwa kroki do przodu. Na wprost mnie, mrużąc oczy, rażone blaskiem moich reflektorów, stanęli ludzie. Zatrzymałem się i ja. Wtedy oni podeszli kilka metrów bliżej, po czym stanęli ponownie. Posunąłem się także. Widziałem już wyraźnie ich twarze, jasne od światła reflektorów. Nareszcie mieli to, co stanowiło największe marzenie ich życia. Kontakt. Kontakt z obcą cywilizacją. Sam wówczas nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo obcą. Ale oni mogli się spodziewać wszystkiego. Że marzenia staną się rzeczywistością i ludzkość, dzięki pomocy wyżej rozwiniętej cywilizacji, osiągnie skok rozwojowy donioślejszy od tego, jaki w dwudziestym wieku stał się udziałem pewnych pierwotnych plemion indiańskich, które wtedy dopiero po raz pierwszy zetknęły się z innymi mieszkańcami Ziemi, latającymi już na Księżyc. Że, przeciwnie, będą mogli sami czegoś nauczyć obcych. Że ci ostatni wyjaśnią im zagadkę umarłej cywilizacji Petty. Jednego z pewnością nie brali pod uwagę. Że obcy mogą użyć broni. Przyszli tutaj wszyscy co do jednego bez najprostszych choćby pistoletów z gazem obezwładniającym. Dokładnie tak, jak tego po nich oczekiwałem. I nie tylko ja. Także Bess i inni z „Trójki”, którzy dlatego właśnie rozumieli, że istnienie SAO jest przykrą może, jednakże nieubłaganą koniecznością.
Warda, Barcew, Leski, Zamfi, Lana… Przygryzłem wargi, żeby się nie uśmiechnąć. Nie pamiętałem dobrze, jak w t e j twarzy wyglądają moje zęby, ale wolałem im ich nie pokazywać. Tych znałem. Oprócz nich przyszło jeszcze czterech… pięciu… a raczej pięcioro. Jeszcze dwie kobiety, jedna z nich była młodą dziewczyną… tak przynajmniej wyglądała. Lana…
No, cóż. Dzieliła nas odległość około dziesięciu metrów i było to akurat tyle, ile potrzebowałem. Co do nich, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że chcieliby podbiec i przycisnąć mnie do piersi, tylko przeszkadzają im w realizacji tego zamiaru ich własne nogi. Milczałem. I oni milczeli. U mnie jednak należało to po prostu do gry. U nich?… O, oni przecież tyle mieli obcym do powiedzenia…
Wreszcie któryś z nich przełamał zaklęty dystans i wysunął się metr z nieruchomego szeregu. Tego nie chciałem. Uniosłem powoli rękę, jak starożytny kapłan, celebrujący klątwę czy właśnie błogosławieństwo i powstrzymałem go. Stanął od razu.
Wtedy przemówił Warda. Ukłonił mi się, przyłożył dłoń do ust i serca, po czym wskazał za siebie, na zabudowania bazy. Następnie sięgnął po przytroczoną a pasa zwykłą latarkę i uraczył mnie dziesięcioma krótkimi błyskami. Zaraz potem narysował latarką w powietrzu koło, następnie trójkąt, jeszcze raz koło i wreszcie powtórzył dziesięć kropek świetlnych, co zapewne miało oznaczać, że oni posługują się systemem dziesiętnym. Dokonawszy tego zgasił latarkę i przybrał wyczekującą pozę.
Odczekałem kilkanaście sekund, po czym bez pośpiechu pokręciłem przecząco głową. Mogło to znaczyć, że nie interesuje mnie nic z tego, co zobaczyłem. Zafrasowali się. Któryś z nich wyszeptał do ucha kilka słów Wardzie, tak cicho, że nie dosłyszałem. Zagadnięty zaprzeczył energicznym ruchem głowy. Wtedy odezwała się Lana.
— Może on rozumie?… — wyraziła niepewnie przypuszczenie, patrząc wprost na mnie. — Czy rozumiesz nasz język? — powtórzyła głośniej. — Może posłużysz się kompu… maszyną informatyczną — poprawiła się.
Przyjrzałem jej się życzliwie. Na dobrą sprawę ona jedna w tej zafascynowanej sytuacją gromadzie przejawiła szczyptę zdrowego rozsądku. Niestety, musiałem jej sprawić zawód.
Spodziewać mogli się, jak powiedziałem, wszystkiego. Poza jednym. Tym mianowicie, co zrobiłem.
Odczekałem jeszcze chwilę, a następnie wyprostowałem się i powiodłem po nich wzrokiem, w którym starałem się zawrzeć gorycz najgłębszego rozczarowania. Machnąłem rączką, wyraźnie demonstrując im jej sześć palców i poprawiłem sobie od niechcenia robaczkowate kończyny na piersi. Następnie, zupełnie nagle, zgiąłem się w pół i wywaliłem na nich język, dokładnie tak, jak to robią niegrzeczne dzieci za plecami niektórych nauczycieli. Język na szczęście miałem swój własny. I nie sądzę, abym powinien się go wstydzić.
Korzystając z momentu, nazwijmy to delikatnie, zaskoczenia, odwróciłem się na pięcie i z godnością wmaszerowałem z powrotem na platformę windy. Kiedy byłem już na wysokości włazu, któryś z nich na dole krzyknął. Żeby chociaż coś stosownego w takich okolicznościach. Jakieś stare, jędrne marynarskie słówko, które mogło przekonać obcego, że nie ma do czynienia z malowanymi lalami. Gdzie tam! W tym okrzyku był żal, prośba, przyjaźń, wezwanie, wszystko, tylko nie to, co doprawdy aż się prosiło.