Nos pozostał taki sam, tak samo duży jak przedtem. W ogóle nie mogłem dopatrzyć się w lustrze żadnych różnic, żadnego, najmniejszego choćby, odchylenia od mojego wizerunku „zapamiętanego” przez komputer chirurgów przed pierwszą operacją. A przyglądałem się dobrze. Nie, żebym przywiązywał wagę do mojej przyrodzonej urody, chociaż nie wyrażano się o niej najgorzej, ale jak by to powiedzieć… jednak co człowiek, to człowiek. Nie umiem wyrazić tego inaczej.
Lekarzy mieliśmy dobrych. Bezpośrednio po obudzeniu się z narkozy mogłem biegać, jeść, mogłem, krótko mówiąc, wszystko. A co najważniejsze, byłem zdolny do służby. Od razu. Oczywiście to akurat było najważniejsze nie tylko dla mnie.
Mimo wszystko nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności, żeby wypróbować moje łóżko w przydzielonej mi miniaturowej kabince. Wyciągnąłem się jak długi na wznak, z uczuciem, że unoszę się w powietrzu, nad powierzchnią materaca. Ten przeklęty garb dał mi się jednak we znaki. Tyle tylko, że wydawałem się sobie jakiś taki… goły. W każdym razie przez pierwsze godziny szczelnie zapinałem kombinezon, chociaż wszyscy pozostali chodzili tylko w slipach. Planeta, na której mieszkają kosmacze, musi mieć chyba niższą średnią temperaturę niż Ziemia.
Naukowcy na Petty siedzieli cicho. Z ich rozmów, które stały się bardziej lapidarne i z których przebijała mniej lub bardziej tajona gorycz, wynikało, że wspomnienie spotkania z obcym zbladło wobec zapowiedzianego oddania ekspedycji pod kontrolę „Trójki”. Nietrudno było zgadnąć, jakie przyjęcie czeka agenta, który obejmie tam służbę. Tylko że ten agent nie spodziewał się niczego innego. I zrobi swoje, czy im się to będzie podobało, czy nie. Poleci dostatecznie wyposażony… nie tylko w pełnomocnictwa. Mogłem to sobie wyobrazić bardzo dokładnie. W końcu wiedziałem przecież, kto będzie tym agentem.
Kompletowano sprzęt. Z Ziemi przyleciały dalsze dwa statki, wyposażone w najnowsze modele anihilatorów. Każdy z nich mógł zamienić w płonące strzępy planetę wielkości Petty.
A nawet większą. Uzupełniano park automatów i przygotowywano specjalne programy obronne, uwzględniające także wszelkie możliwe zjawiska fotooptyczne. Nikt nie rozumiał, dlaczego czujniki, które miałem ze sobą w czasie pierwszego pobytu na Petty, nie przyjmowały informacji świetlnych, tak intensywnych, że nie przeoczyłby ich nawet ślepiec. Oprócz rakiety z kabiną pilota miały lecieć dwie inne, bezzałogowe, przeznaczone do zadań specjalnych. Czyli do powitania obcych, gdyby podeszli zbyt blisko jak na możliwości ekranów, chroniących ludzi przed promieniowaniem.
Odprawa trwała krótko. Topografia Petty była mi już znana, zresztą bębny pamięciowe komputerów także zostały odpowiednio uzupełnione. Rejestr „zjawisk” pozostał niezmieniony. Tak samo system łączności. Tyle tylko, że na stacji miały odtąd czekać w pełnej gotowości do startu trzy następne statki, a na orbitę wokół Petty wprowadzono dodatkowe bezzałogowe stacje obserwacyjne. Wydawało się, że zrobiono co tylko w ludzkiej mocy, by zapobiec jakimkolwiek niespodziankom. Archeolodzy powiedzieliby z pewnością, że zrobiono nawet zbyt dużo. Ale ich zdania nie mogliśmy brać pod uwagę. Spotkanie ze mną z pewnością ich rozczarowało, nie przestali jednak przecież trwać przy swym humanizmie, pojętym między innymi jako poczucie braterstwa z wszystkim, co żyje choćby w najdalszych galaktykach.
Rośliny nauczyły niegdyś ludzi ponadczasowego kontaktu myślowego. Łączność taka wymagała treningu, zdarzały się wypadki mylnej interpretacji przesyłanych tą drogą informacji.
Teraz jednak przygotowaliśmy się i na taką ewentualność. Anteny stymulujące odpowiednie pola elektromagnetyczne, wraz z bateriami wzmacniaczy, zainstalowano i przy centrali komunikacyjnej stacji, i na dziobach rakiet. Słowem nasza agentura na satelicie Petty przeobraziła się w poligon doświadczalny, który z kolei w każdej chwili mógł się zamienić w pole bitwy. Pierwszej w dziejach SAO. Dla „naszych specjalistów” była to wyjątkowa gratka, nic dziwnego, że z każdym kolejnym statkiem przybywającym z Ziemi ich liczba rosła. Stacja pękała już w szwach. Byłem rad, że opuszczę to miejsce, gdzie bez skafandra i ekwipunku próżniowego nie mogłem liczyć na krótką choćby chwilę samotności. Byłem rad, że znajdę się na Petty, wśród niewielkiego grona obcych ludzi, z których i tak żaden nie będzie chciał ze mną rozmawiać. Liczyłem godziny pozostałe do startu.
Nie zwlekali z nim zbyt długo. Sytuacja skłaniała do pośpiechu. Wprawdzie od owej sceny nad brzegiem morza, w sąsiedztwie jednego z obozów archeologów, na Petty panował spokój, ale każda noc mogła przynieść elektryzującą wiadomość. Byłem tam wszystkiego cztery doby z hakiem i czterokrotnie alarmowały mnie zagadkowe zjawiska, z których co najmniej dwa wiązały się bezpośrednio z obecnością obcych.