Zgodził się! — triumfował w myśli prokurator wizytując pozostałe laboratoria oddziału, uśmiechając się, poklepując i ściskając. Zgodził się! — myślał podpisując protokół w gabinecie Głowacza. — Zgodził się, massaraksz, zgodził się! — krzyczał w duchu wracając do domu…
Wydał dyspozycje kierowcy. Polecił referentowi zawiadomić departament, że pan prokurator generalny jest zajęty… Nikogo nie przyjmować, wyłączyć telefony i w ogóle zniknąć z oczu, tak zresztą jednak, aby zawsze być pod ręką. Wezwał żonę, pocałował ją w policzek, mimochodem przypomniał, że nie widzieli się już z dziesięć dni i poprosił, aby zarządziła kolację, lekką, smaczną kolację na cztery osoby, była miła przy stole i przygotowała się na spotkanie z bardzo interesującym człowiekiem.
Potem zamknął się w gabinecie, znów położył na biurku zieloną teczkę z dokumentami i zaczął od nowa przetrawiać całą sprawę. Niepokojono go tylko raz: kurier z Departamentu Wojny przyniósł ostatni komunikat. Front się rozsypał. Ktoś poradził Chontyjczykom, aby zajęli się oddziałami zaporowymi, ci posłuchali i wczorajszej nocy rozbili pociskami atomowymi około dziewięćdziesięciu pięciu procent czołgów-emiterów. Żadnych dalszych meldunków o losach armii nie było… To oznaczało koniec. Koniec wojny. Koniec generała Szekagi i generała Ody. Koniec Okularnika, Czajnika, Chmury i innych pomniejszych. Bardzo możliwe, że oznaczało to koniec Barona i Sułtana, a już na pewno koniec Mądrali, gdyby Mądrala nie był mądralą…
Rozpuścił komunikat w szklance wody i zaczął krążyć po gabinecie. Odczuł ogromną ulgę. Teraz przynajmniej wiedział dokładnie, kiedy go wezwą na górę. Najpierw wykończą Barona i co najmniej dobę będą wybierać pomiędzy Histerykiem a Zębem. Później będą musieli zająć się Okularnikiem i Chmurą. To następna doba. Czajnika załatwią mimochodem, ale za to sam generał Szekagu zajmie im co najmniej dwie doby. A wtedy i dopiero wtedy… Wtedy już ich nie będzie. Nie wychodził z gabinetu aż do samego przyjazdu gościa.
Gość wywarł jak najlepsze wrażenie. Był po prostu wspaniały. Był tak wspaniały, że prokuratorowa, babsztyl zimny i światowy w najokropniejszym tego słowa znaczeniu, której własny mąż od niepamiętnych już czasów nie uważał za kobietę, lecz za wypróbowanego towarzysza broni, natychmiast odmłodniała o co najmniej dwadzieścia lat i zachowywała się szalenie naturalnie. Nie mogłaby zachowywać się naturalniej nawet wtedy, gdyby wiedziała, jaką rolę w jej losie ma odegrać Mak.
— Czemu pan jest sam? — zdziwiła się. — Mąż zamówił kolację na cztery osoby…
— Tak, rzeczywiście — potwierdził prokurator. — Sądziłem, że pan przyjdzie z damą swego serca. Pamiętam tę dziewczynę, o mało przez pana nie ucierpiała…
— Ucierpiała — powiedział spokojnie Mak. — Ale o tym pomówimy później. A teraz, jeśli państwo pozwolą…
Kolacja była długa i wesoła. Było wiele śmiechu i odrobina alkoholu. Prokurator opowiadał ostatnie plotki, prokuratorowa bardzo sympatycznie wtrącała pieprzne anegdotki, a Mak w humorystyczny sposób opisywał swoje przygody na Południu. Śmiejąc się do łez z jego opowiadania prokurator myślał z przerażeniem, co by teraz z nim było, gdyby Mak przegapił prawdziwe pole minowe…
Kiedy wszystko zjedzono i wypito, prokuratorowa przeprosiła panów i zaproponowała, aby dowiedli, że potrafią obyć się bez kobiety przynajmniej przez godzinę. Prokurator wojowniczo podjął to wyzwanie, chwycił Maka pod ramię i pociągnął do gabinetu częstować winem, którego smak znało zaledwie trzydzieści lub czterdzieści osób w całym kraju.
Rozsiedli się w miękkich fotelach po obu stronach niziutkiego stolika ustawionego w najprzytulniejszym kąciku gabinetu, umoczyli wargi w drogocennym trunku i spojrzeli na siebie. Mądrala Mak najwyraźniej wiedział, po co go tu zaproszono, i prokurator nagle zrezygnował z pierwotnego planu rozmowy, rozmowy chytrej, wyczerpującej, zbudowanej na niedomówieniach i obliczonej na stopniowe zyskiwanie wzajemnego zaufania. Los Rady, intryga Wędrowca, knowania Płomiennych, to wszystko nie miało teraz żadnego znaczenia. Z niesłychaną, doprowadzającą do rozpaczy pewnością uświadomił sobie, że całe jego mistrzostwo w prowadzeniu podobnych rozmów w tym wypadku nie zda się na nic. Mak albo się zgodzi, albo odmówi. To było równie oczywiste jak to, że prokurator albo będzie żył, albo zostanie zlikwidowany w najbliższych dniach. Ręka mu zadrżała, pospiesznie postawił kielich na stoliku i zaczął bez żadnego wstępu.