Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Na ulicy panował wielki ruch i Maksym się wyłączył, skoncentrował się tylko na tym, aby się przerwać, przebić, przecisnąć między ogromnymi ciężarówkami i starymi, cuchnącymi autobusami; aby nikogo przy tym nie potrącić i nie być potrąconym, aby trafić na zielone światło i znów na otwarty sygnał; aby nie stracić chociażby tej żałosnej szybkości, jaką mogła rozwinąć jego bryczka. Wreszcie samochodzik wydostał się na Leśną Szosę, znajomą autostradę wysadzaną rozłożystymi drzewami. Zabawne — pomyślał nagle Maksym. — Tą samą drogą wjeżdżałem do tego świata, a właściwie wwoził mnie tędy biedaczysko Fank. Nic wtedy nie rozumiałem i sądziłem, że on jest specjalistą od przybyszów. A teraz wyjeżdżam tą drogą z tego świata i być może ze świata w ogóle. W dodatku zabieram ze sobą porządnego człowieka… Zerknął ukosem na Dzika. Jego twarz była absolutnie spokojna. Siedział z łokciem wystawionym przez okno i czekał na wyjaśnienia. Może się dziwił, może nawet denerwował, ale nie było tego po nim widać i Maksym poczuł się dumny, że taki człowiek mu wierzy.
— Jestem panu bardzo wdzięczny, Dziku — powiedział.
— Ach tak? — powiedział Dzik zwracając ku niemu swoją szczupłą, żółtawą twarz.
— Pamięta pan, jak to pewnego razu na zebraniu sztabu wziął mnie pan na stronę i udzielił kilku rad?
— Pamiętam.
— Właśnie za te rady jestem panu wdzięczny. Usłuchałem ich.
— Tak, zauważyłem. Nawet mnie pan tym nieco rozczarował.
— A jednak miał pan wtedy rację — powiedział Maksym. — Zastosowałem się do pańskich rad i dzięki temu sprawy tak się potoczyły, że zyskałem szansę dotarcia do Centrum.
— Teraz? — zapytał Dzik odwracając się gwałtownie.
— Tak. Musiałem się spieszyć i nie zdążyłem niczego przygotować. Mogą mnie zabić i wtedy wszystko będzie na próżno. Dlatego wziąłem pana ze sobą.
— Proszę mówić dalej.
— Wejdę do budynku, a pan zostanie w samochodzie. Po jakimś czasie podniesie się alarm, może nawet wybuchnie strzelanina. Nie powinien pan na to zwracać uwagi. Będzie pan nadal czekał w samochodzie. Będzie pan czekał… - — Maksym zamilkł na chwilę i policzył w myśli. — Będzie pan czekał dwadzieścia minut. Jeżeli w tym czasie otrzyma pan uderzenie promieniste, to znaczy, że wszystko poszło dobrze i może pan mdleć z radosnym uśmiechem na ustach… Jeżeli zaś nie, wyjdzie pan z samochodu. W kufrze leży mina z synchronicznym zapalnikiem nastawionym na dziesięć minut. Wyładuje pan ją na jezdnię, włączy zapalnik i odjedzie. Będzie panika. Ogromna panika. Niech się pan postara wycisnąć z niej wszystko, co się da.
Dzik zastanawiał się przez chwilę.
— Pozwoli mi pan zadzwonić w parę miejsc? — zapytał.
— Nie — odparł Maksym.
— Widzi pan — powiedział Dzik — jeżeli pana nie zabiją, to — o ile dobrze rozumiem — będą panu potrzebni ludzie gotowi do walki. Jeżeli pan zginie, ludzie przydadzą się mnie. Przecież wziął mnie pan właśnie na wypadek, że pana zabiją… Ale ja sam mogę tylko zacząć, a czasu będzie mało i ludzi trzeba uprzedzić w porę. Właśnie chcę ich uprzedzić.
— Sztab? — zapytał Maksym niechętnie.
— W żadnym wypadku. Mam własną grupę.
Maksym milczał. Przed nimi wyrastał już szary, czteropiętrowy gmach z kamiennym murem wzdłuż frontonu. Ten sam. Gdzieś tam snuła się Ryba, wrzeszczał i pluł Hipopotam. Tam było Centrum. Koło się zamknęło.
— Dobrze — powiedział Maksym. — Przy wejściu jest automat. Kiedy wejdę do środka — ale nie wcześniej! — może pan wyjść z samochodu i zadzwonić.
— W porządku — powiedział Dzik.
Zbliżali się już do rozjazdu autostrady. Nieoczekiwanie Maksym wspomniał Radę i wyobraził sobie, co z nią zrobią, jeżeli on się stąd nie wydostanie. Będą ją męczyć. A może nawet nie, może ją właśnie wtedy wypuszczą na wolność. Tak czy inaczej będzie sama… Gaja nie ma, mnie nie będzie…
— Ma pan rodzinę? — zapytał Dzika.
— Tak. Żonę.
Maksym przygryzł wargi.
— Przepraszam, że tak niezręcznie wyszło — wymamrotał.
— Nie szkodzi — powiedział spokojnie Dzik. — Pożegnałem się. Zawsze się z nią żegnam, kiedy wychodzę z domu… To znaczy, że tu mieści się Centrum? Kto by to mógł pomyśleć… Wszyscy wiedzą, że tu znajduje się centrum radiowe i telewizyjne, a tu, okazuje się, jest również to Centrum…
Maksym podjechał na parking i wcisnął swój wózek między rozklekotaną małolitrażówkę i luksusową limuzynę rządową.
— No to już — powiedział. — Niech mi pan życzy szczęścia.
— Z całego serca… — powiedział Dzik. Głos mu się załamał, chwycił go atak kaszlu. — A jednak dożyłem tego dnia! — wymamrotał.
Maksym przyłożył policzek do kierownicy.
— Dobrze byłoby ten dzień przeżyć — powiedział. Dzik spojrzał na niego przerażonym wzrokiem. — Nie chce mi się iść — wyjaśnił Maksym. — Och, jak bardzo się nie chce… A propos, niech pan wysłucha i opowie przyjaciołom. Nie mieszkacie na wewnętrznej powierzchni kuli. Mieszkacie na zewnętrznej powierzchni kuli. Takich kul jest we wszechświecie bardzo wiele. Na niektórych z nich ludzie żyją znacznie gorzej od was, na niektórych bez porównania lepiej, ale na żadnej nie żyją głupiej… Nie wierzy pan? Nie to nie. Idę…