W każdym prawie pomieszczeniu — laboratorium czy gabinecie bez różnicy — znajdował się portret Wędrowca: wisiał nad stołami laboratoryjnymi obok tablic i wykresów, na ścianie pomiędzy oknami, nad drzwiami, czasami leżał też pod szkłem na biurku. Były to amatorskie fotografie, rysunki ołówkowe, szkice węglem. Był nawet jeden portret olejny. Można tam było zobaczyć Wędrowca gryzącego jabłko lub grającego w piłkę, Wędrowca wygłaszającego wykład, Wędrowca surowego, zamyślonego, zmęczonego, rozwścieczonego i nawet Wędrowca śmiejącego się na całe gardło. Te łobuzy ośmielały się nawet rysować jego karykatury i wieszać je w najbardziej eksponowanych miejscach!… Prokurator wyobraził sobie, że wchodzi do gabinetu młodszego radcy sprawiedliwości Filtika i odkrywa tam swoją karykaturę. Massaraksz, to było nie do pomyślenia!
Uśmiechał się, poklepywał, ściskał dłonie, a jednocześnie myślał, że jest tu już po raz drugi w ciągu roku i że wszystko zostało niby po staremu, ale dawniej nie zwrócił jakoś na to uwagi… A teraz zwrócił. Dlaczego dopiero teraz? A dlatego, że Wędrowiec rok lub dwa lata temu nic dla niego nie znaczył. Formalnie był jednym z nich, faktycznie zaś gabinetową figurą bez żadnego wpływu na politykę, bez swego miejsca w polityce i bez własnych politycznych celów. Ale od tego czasu zdołał wiele dokonać. Ogólnopaństwowa akcja wyłapywania szpiegów to była jego robota. Prokurator sam prowadził te procesy i był wtedy wstrząśnięty, bo zrozumiał, że ma do czynienia nie z lipnymi szpiegami— wyrodkami, lecz z prawdziwymi, doświadczonymi wywiadowcami Imperium Wyspowego, specjalistami od zbierania informacji naukowych i gospodarczych. Wędrowiec wyłowił ich wszystkich co do jednego i od tej chwili stał się szefem kontrwywiadu specjalnego.
Poza tym to właśnie Wędrowiec wykrył spisek łysego Bąbla, okropnego indywiduum, mocno zasiedziałego i niebezpiecznie knującego przeciw zwierzchnictwu Wędrowca nad kontrwywiadem. Wykrył i sam go załatwił, nikomu w tym nie zaufał. Zawsze występował otwarcie, nigdy nie maskował się i działał tylko w pojedynkę. Nie uznawał żadnych koalicji, żadnych unii, żadnych tymczasowych sojuszów. W ten sposób obalił kolejno trzech szefów Departamentu Wojny, którzy, nim się zdążyli obejrzeć, już byli wzywani na górę. Wreszcie umieścił na tym stolcu Histeryka, który panicznie bał się wojny. To właśnie Wędrowiec rok temu utopił projekt „Złoto”, przedstawiony przez Wiernopoddańczą Radę Przemysłu i Finansów. Wydawało się wtedy, że lada chwila zleci, bo projekt wywołał zachwyt samego Kanclerza, ale Wędrowiec zdołał go jakoś przekonać, że wszystkie korzyści płynące z projektu są chwilowe i że najdalej za dziesięć lat nastąpi powszechne rozprzężenie i rozpocznie się epidemia szaleństw. Zawsze potrafił ich jakoś przekonać. Nikt tego nie umiał, ale Wędrowiec potrafił. Wiadomo zresztą, dlaczego. Ten człowiek niczego się nie bał. Tak długo tkwił w swoim gabinecie, aż wreszcie zrozumiał swoją istotną wartość. Pojął, że jest potrzebny wszystkim, bez względu na to, jakbyśmy się z nim nie żarli. A to dlatego, że jedynie on może stworzyć ochronę, tylko on może wybawić nas od męczarni… A smarkacze w białych kitlach rysują jego karykatury.
Referent otworzył kolejne drzwi i prokurator zobaczył swojego Maka. Mak, ubrany w biały kitel z naszywką na rękawie, siedział na parapecie i gapił się przez okno. Gdyby jakiś radca sprawiedliwości pozwolił sobie w godzinach służbowych sterczeć na parapecie i liczyć wrony, można by go z czystym sumieniem zesłać na koniec świata jako oczywistego nieroba, a może nawet sabotażystę. W tym zaś wypadku, massaraksz, nie można było słowa powiedzieć. Złapiesz go za kark, a on na to: „Bardzo przepraszam! Przeprowadzam eksperyment myślowy!”
Wielki Mak liczył wrony. Spojrzał przelotnie na gości, wrócił na moment do swego zajęcia, ale natychmiast znów się obejrzał i przypatrzył się im uważniej. Poznał — pomyślał prokurator. — Poznał, mój mądrala… Uśmiechnął się uprzejmie do Maka, poklepał po ramieniu młodziutkiego laboranta kręcącego arytmometr i zatrzymawszy się pośrodku pokoju rozejrzał się dokoła.
— Hmm… — rzucił w przestrzeń między Makiem a Głowaczem. — A co się tu u was robi?
— Panie Sym — powiedział Głowacz czerwieniąc się, mrugając i zacierając ręce — proszę wyjaśnić panu inspektorowi, co pan… hmm…
— Przecież ja pana znam — powiedział Wielki Mak, jakoś nieoczekiwanie zjawiając się o dwa kroki od prokuratora. — Proszę mi wybaczyć, pan jest prokuratorem generalnym, prawda?
Tak, z Makiem sprawa była trudna, cały pieczołowicie obmyślony plan od razu wziął w łeb. Mak nie miał zamiaru czegokolwiek ukrywać, niczego się nie obawiał, był zaintrygowany i patrzył na prokuratora z wyżyn swego ogromnego wzrostu jak na jakieś egzotyczne zwierzę. Trzeba było improwizować.