Odsunął portierę i przyłożył czoło do zimnej szyby. Już prawie zdławił swój strach i aby rozdeptać go do reszty, zgasić ostatnią iskierkę przerażenia, wyobraził sobie, jak Mak wdziera się do maszynowni Centrum… Ale to samo mógł zrobić Bąbel ze swoją obstawą, z tą zgrają swoich rodzonych i przyrodnich braci, krewniaków, kuzynów i powinowatych, z tą bandą łobuzów, którzy nigdy niczego nie słyszeli o praworządności i zawsze wyznawali jedną tylko zasadę: strzelaj pierwszy. Trzeba było być Wędrowcem, aby podnieść rękę na Bąbla: tego samego wieczoru napadli na niego przed samym progiem jego pałacyku, podziurawili samochód, zabili kierowcę, zabili sekretarkę i w niepojęty sposób sami, wszyscy co do jednego — dwudziestu czterech ludzi z dwoma cekaemami — zginęli na miejscu. Tak, Bąbel również mógłby wedrzeć się do maszynowni, ale tam by już został, dalej by się nie przebił, bo dalej jest bariera promieniowania depresyjnego. Teraz może już zresztą dwie bariery promieniste. Chyba jednak nie, wystarczy jedna, bo i tak jej nikt nie pokona: wyrodek zwali się nieprzytomny z bólu, a zwykły, lojalny obywatel padnie na kolana i zacznie cicho łkać ogarnięty śmiertelnym przygnębieniem… Tylko Mak tamtędy przejdzie, tylko on wsunie swoje zręczne palce w trzewia generatorów i przede wszystkim przełączy Centrum, całą sieć wież na pole depresyjne. Następnie, wtedy już bez żadnych przeszkód, pójdzie do studia radiowego i nastawi tam cykliczną transmisję mowy nagranej uprzednio na taśmę… Cały kraj od chontyjskiej granicy do Zarzecza leży w depresji, miliony durniów zalewają się łzami, nikomu nie chce się nawet palcem ruszyć, a głośniki już ryczą na pełny regulator, że Płomienni Chorążowie są zbrodniarzami, że nazywają się tak i tak, zabijcie ich, znajdują się tam i tam, mówię to wam ja, Mak Sym, Żywy Bóg na ziemi (albo pełnoprawny następca tronu cesarskiego lub Wielki Dyktator… Co będzie wolał). Do broni, mój legionie! Do broni, moja armio! Do broni, moi poddani!… A sam tymczasem wróci do maszynowni, przestawi generatory na pole wytężonej uwagi i oto już cały kraj słucha z otwartymi gębami starając się nie pominąć żadnego słowa, ucząc się ich na pamięć i powtarzając w duchu. Głośniki ryczą, wieże pracują i tak to trwa przez godzinę, a potem Mak przełącza generatory na entuzjazm. Tylko pół godziny entuzjazmu i koniec z transmisjami!… A kiedy przyjdę do siebie — massaraksz, półtorej godziny potwornego bólu, ale trzeba massaraksz, wytrzymać! — Kanclerza już nie będzie, nikogo już nie będzie, będzie za to Mak, Wielki Mak i jego wierny doradca, dawny prokurator generalny, a obecnie szef rządu Wspaniałego Maka… Do diabła zresztą z rządem, będę po prostu żył, nikt mi nie będzie zagrażał. Potem się zobaczy… Mak nie należy od ludzi, którzy opuszczają pożytecznych przyjaciół. On nie porzuca nawet bezużytecznych przyjaciół, a ja będę bardzo, ale to bardzo użytecznym przyjacielem!…
Przywołał się do rzeczywistości i usiadł przy biurku. Popatrzył na żółty telefon, uśmiechnął się, zdjął słuchawkę zielonego telefonu i wywołał zastępcę Departamentu Badań Specjalnych.
— Głowacz? Dzień dobry, tu Mądrala. Jak się czujesz? Jak z twoim żołądkiem?… No to pięknie… Wędrowca jeszcze nie ma? Aha! No dobra… Zadzwonili do mnie z góry i kazali przeprowadzić u was małą inspekcyjkę… Nie, nie myślę, że to zwykła formalność, bo ja i tak nic się na waszej robocie nie wyznaję… Przygotuj jednak jakiś raport… Projekt zaleceń pokontrolnych i różne tam takie… Zatroszcz się też, aby wszyscy byli na swoich miejscach, a nie tak jak zeszłym razem… Mhm… Około jedenastej chyba… Zrób tak, abym o dwunastej mógł odjechać ze wszystkimi dokumentami… No, to na razie… Pójdziemy cierpieć. Ty także cierpisz? Czy też może dawno już wymyśliliście ochronę, tylko przed zwierzchnikami ją ukrywacie? Żartuję oczywiście… Cześć.
Odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Była za kwadrans dziesiąta. Jęknął głośno i powlókł się do łazienki. Znowu ten koszmar… Pół godziny koszmaru, przed którym nie ma ucieczki ani ratunku, przez który żyć się odechciewa… Wielka szkoda, że Wędrowca trzeba będzie oszczędzić!
Wanna już była napełniona gorącą wodą. Prokurator zrzucił szlafrok, zdjął nocną koszulę i wsunął pod język tabletkę przeciwbólową. I tak przez całe życie. Jedna dwudziesta czwarta życia to piekło. Ponad cztery procent… Nie licząc wezwań na górę. No, wezwania wkrótce się skończą, ale te przerwy w życiorysie pozostaną do końca… To się zresztą jeszcze zobaczy. Kiedy wszystko się ustabilizuje, sam się zajmę Wędrowcem… Wpełzł do wanny, ułożył się wygodnie, rozluźnił mięśnie i zaczął się zastanawiać, jak będzie się dobierał Wędrowcowi do skóry. Ale nie zdążył już niczego wymyślić. Znajomy ból uderzył w ciemię, przetoczył się po kręgosłupie, wbił pazury w każdą komórkę, w każdy nerw i zaczął je szarpać, okrutnie, metodycznie, w takt uderzeń oszalałego serca…