Koniec. Nie ma go. Nie wiadomo nawet, gdzie do niego telefonować, płakać, błagać… Nie ma sensu. Nikomu to nie pomogło. No dobra… Poczekaj… Poczekaj, łobuzie!… Z rozmachu uderzył otwartą dłonią o krawędź stołu, żeby zabolało, żeby do krwi, żeby tak nie drżała… Trochę pomogło, ale dla pewności schylił się, otworzył drugą ręką dolną szufladę biurka, wyjął z niej butelkę, wyciągnął zębami korek i wypił kilka łyków. Zrobiło mu się gorąco. No tak… Spokojnie… Jeszcze zobaczymy. To jest wyścig: kto szybciej. Mądrali tak łatwo nie weźmiecie, z Mądralą będziecie mieć jeszcze wiele zachodu. Mądrali nie da się tak zwyczajnie wezwać. Gdybyście mogli, już byście wezwali… To nic, że on zadzwonił. On tak zawsze… Jest jeszcze trochę czasu. Dwa, trzy albo nawet cztery dni… — Mam jeszcze czas! — huknął na siebie. Nie tracić głowy… Wstał i zaczął krążyć po gabinecie.
Znalazłem na was lekarstwo. Mam Maka. Mam człowieka, który nie lęka się promieniowania, dla którego nie ma przeszkód, który was nienawidzi. Człowieka niewinnego, a więc podatnego na wszelkie pokusy. Człowieka, który uwierzy mnie. Człowieka, który zapragnie spotkać się ze mną. On już teraz chce się ze mną spotkać: moi agenci już kilkakrotnie napomykali mu, że prokurator generalny jest dobrym i uczciwym urzędnikiem, że jest świetnym znawcą prawa i prawdziwą ostoją praworządności, że Chorążowie niezbyt go lubią i tolerują jedynie dlatego, że wzajemnie sobie nie wierzą… Moi ludzie znaleźli okazję, aby mu ukradkiem mnie pokazać i moja twarz wywarła na nim dodatnie wrażenie… Wreszcie najważniejsze: w głębokim zaufaniu dali mu do zrozumienia, że wiem, gdzie mieści się Centrum! Mak świetnie nad sobą panuje, ale podobno w tym momencie twarz mu się wyraźnie zmieniła… Taki jest ten mój człowiek. Człowiek, który bardzo chce opanować Centrum i może to zrobić jako jedyny na całym świecie. To znaczy na razie jeszcze go nie mam, ale sieci już rozstawiłem, przynętę wyłożyłem i dziś go zagarnę. Albo zginę. Zginę… Zginę…
Dłużej już nie mógł powstrzymać wyobraźni. Zobaczył ten ciasny pokoik obity ciemnoczerwonym aksamitem, mroczny, zakisły i bez okien; widział goły, odrapany stół i pięć pozłacanych foteli… Fotele były zajęte i kilku jeszcze stało: on, Wędrowiec z oczami zwyrodniałego mordercy i ten łysy oprawca… Ten gadatliwy niedojda wiedział przecież, gdzie jest Centrum. Iluż to ludzi stracił, żeby się dowiedzieć i — gaduła, pijaczyna, chwalipięta — nie potrafił utrzymać języka za zębami! Czyż o takich rzeczach można komukolwiek opowiadać?… Nawet krewniakom, a zwłaszcza takim krewniakom! I to kto! Sam szef Departamentu Zdrowia Publicznego, oczy i uszy Płomiennych Chorążych, pancerz i miecz narodu… Kanclerz powiedział mrużąc oczy: „Zetrzyj go z powierzchni ziemi”. Wędrowiec strzelił dwa razy z bliska i Baron warknął z niezadowoleniem: „Znowuście całe obicie zapaprali!” Pozostali po raz już nie wiadomo który zaczęli się zastanawiać, dlaczego w pokoju cuchnie, a ja stałem na gumowych nogach i myślałem: wiedzą, czy nie wiedzą? Wędrowiec szczerzył zęby z miną zgłodniałego drapieżnika i patrzył na mnie tak, jakby się domyślał… Nie domyślał się, na szczęście. Teraz rozumiem, czemu zawsze tak zabiegał o to, aby nikt nie przeniknął tajemnicy. Od dawna wiedział, gdzie się Centrum znajduje i tylko czekał na sposobność, aby je samemu zagarnąć… Spóźniłeś się, Wędrowcze, spóźniłeś się… Ty, Kanclerzu, też się spóźniłeś i ty, Baronie, również. A o tobie, Histeryku, nawet nie warto wspominać…