Maksym słuchał Rady, słuchał jej spokojnych i strasznych opowieści o tym, jak matka otrzymała zawiadomienie o śmierci ojca (ojciec, lekarz epidemiolog, nie chciał opuścić zadżumionej okolicy, państwo zaś wówczas nie miało czasu ani możliwości walczyć z dżumą zwykłymi środkami, na zadżumione tereny zrzucono więc po prostu bombę); o tym, jak dziesięć lat temu do stolicy zbliżyli się buntownicy, zaczęła się ewakuacja i w tłumie atakujących pociąg zadeptano babkę, matkę ojca, a dziesięć dni później umarł młodszy braciszek; o tym, jak po śmierci matki chcąc wykarmić małego Gaja i zupełnie bezradnego wujka Kaana pracowała po osiemnaście godzin na dobę jako pomywaczka w punkcie ewakuacyjnym, później jako sprzątaczka w luksusowej spelunce dla spekulantów, później startowała w hazardowych biegach kobiecych, później siedziała w więzieniu, co prawda niedługo, ale pozostała bez pracy i kilka miesięcy żebrała…
Maksym słuchał wujka Kaana, niegdyś wybitnego uczonego, który opowiadał, jak od razu na początku wojny zamknięto Akademię Nauk i z jej członków utworzono Batalion Akademii Jego Cesarskiej Wysokości; jak w czasie głodu oszalał i powiesił się twórca teorii ewolucyjnej; jak gotowano polewkę ze świerszczy i zielska; jak głodny tłum splądrował muzeum zoologiczne i zjadł zakonserwowane w spirytusie preparaty…
Maksym słuchał Gaja, słuchał jego prostodusznych opowieści o budowie wież obrony przeciwbalistycznej na granicy południowej, jak nocami ludojady podkradają się pod place budowy i porywają wychowywanych i wartowników— legionistów; jak w ciemności niczym widma atakują nieubłagane wilkołaki, półludzie, półniedźwiedzie, półpsy; wysłuchiwał jego zachwytów nad systemem OPB, który powstał w ostatnich latach wojny kosztem nieprawdopodobnych wyrzeczeń i który w gruncie rzeczy spowodował przerwanie działań wojennych osłoniwszy kraj przed atakiem z powietrza, który i do tej pory jest jedynym zabezpieczeniem kraju przed agresją z północy… A te dranie organizują napady na wieże obronne, sprzedajne łobuzy, mordercy kobiet i dzieci kupieni za brudną forsę Chontii i Pandei, wyrodki, bydlęta, gorsze od najpodlejszego Szczurołapa… Nerwowa twarz Gaja wykrzywiała się z nienawiści. To jest najważniejsze, mówił postukując pięścią w stół, i dlatego poszedłem do legionu, nie do fabryki, nie na rolę, nie do biura, lecz do legionu, który teraz odpowiada za wszystko…
Maksym słuchał chciwie, słuchał tego wszystkiego jak strasznej, nierealnej baśni, tym straszniejszej i bardziej nieprawdopodobnej, że prawdziwej i że rzeczy najstraszliwsze, najbardziej niepojęte mogły się w każdej chwili powtórzyć. Zawstydził się. Jego niepowodzenia wydały mu się śmieszne, a problemy stały się nieważne; jakiś tam kontakt, nadajnik zeroprzestrzenny, rozpacz, załamywanie rąk.
Ciężarówka ostro skręciła w niezbyt szeroką ulicę z wielopiętrowymi ceglanymi domami po obu stronach i Pandi powiedział: „Jesteśmy na miejscu”. Przechodnie odskoczyli pod ściany zasłaniając oczy przed światłem reflektorów. Ciężarówka zatrzymała się. Nad kabiną kierowcy wyrosła długa teleskopowa antena.
— Wysiadać! — wrzasnęli równocześnie dowódcy drugiej i trzeciej drużyny. Legioniści zaczęli wyskakiwać.
— Pierwsza drużyna pozostaje na miejscu — zakomenderował Gaj.
Pandi i Maksym, którzy zdążyli się poderwać znowu usiedli.
— Na trójki, rozbić się! — wrzeszczeli kaprale na chodniku. — Druga drużyna, naprzód. Trzecia drużyna, naprzód!
Załomotały podkute buty, pisnął zachwycony kobiecy głos, ktoś z górnego piętra przenikliwie krzyknął: „Panowie! Legion Bojowy!”. „Hura!” — zawołali bladzi ludzie przyciskający się do ścian. Ci przechodnie zdawali się czekać na legionistów i teraz cieszyli się, jakby ujrzeli najlepszych przyjaciół. Siedzący po prawej stronie Maksyma kandydat Zojza, jeszcze zupełny smarkacz, chudy drągal z puszkiem na policzkach trącił Maksyma ostrym łokciem w bok i radośnie mrugnął do niego. Maksym uśmiechnął się w odpowiedzi. Drużyny już zniknęły w bramach, pod drzwiami stali tylko kaprale, stali twardo, z nieruchomymi twarzami pod przekrzywionymi beretami. Trzasnęły drzwiczki kabiny i głos rotmistrza Czaczu wykrakał:
— Pierwsza sekcja, wysiadać! Zbiórka!
Maksym jednym skokiem przerzucił ciało przez burtę. Kiedy drużyna się ustawiła, rotmistrz ruchem ręki zatrzymał Gaja, który podbiegł z raportem, podszedł tuż do szeregu i zakomenderował:
— Hełmy włóż!
Czynni szeregowi jakby tylko czekali na ten rozkaz, kandydaci natomiast trochę się guzdrali. Rotmistrz niecierpliwie postukując obcasem poczekał, aż Zojza upora się z paskiem i zakomenderował: „Na prawo, zwrot” i „Biegiem naprzód, marsz”. Sam pobiegł przodem, nieoczekiwanie zwinny, wymachując zranioną ręką, i poprowadził drużynę pod ciemny łuk bramy, obok żelaznych zbiorników z gnijącymi odpadkami, na podwórko wąskie i mroczne jak studnia, zastawione stertami drewna opałowego. Skręcił pod drugi łuk, taki sam mroczny i cuchnący i zatrzymał się przy odrapanych drzwiach pod mętną żarówką.