— Uwaga! — zakrakał. — Pierwsza trójka i kandydat Sym pójdą ze mną. Reszta zostanie tutaj. Kapral Gaal na gwizdek przyprowadzi do mnie na górę, na trzecie piętro, drugą trójkę. Nikogo nie wypuszczać, brać żywcem, strzelać tylko w ostateczności. Pierwsza trójka i kandydat Sym, za mną!
Popchnął odrapane drzwi i znikł. Maksym wyprzedził Pandiego i rzucił się za nim. Za drzwiami były strome schody z lepkimi żelaznymi poręczami, wąskie i brudne, oświetlone jakimś niezdrowym, zgniłym światłem. Rotmistrz biegł, zręcznie przeskakując po trzy stopnie naraz. Maksym dopędził go i zauważył w jego ręku pistolet. Wówczas zdjął w biegu automat z szyi i przez chwilę poczuł mdłości na myśl, że będzie musiał strzelać do ludzi, ale zaraz odpędził tę myśl. To nie byli przecież ludzie, to były zwierzęta gorsze od wąsatego Szczurołapa, gorsze od plamistych małp. Wstrętne brudy pod nogami, zgniłe światło i zaplute ściany potwierdzały i podtrzymywały to wrażenie.
Pierwsze piętro. Duszący kuchenny odór, w szczelinie uchylonych drzwi ze strzępami maty — wystraszona twarz staruszki. Spod nóg wyskakuje oszalały ze strachu kot. Drugie piętro. Jakiś bałwan zostawił na środku podestu wiadro z pomyjami. Rotmistrz przewraca wiadro, pomyje leją się na dół. „Massaraksz…” — wrzeszczy z dołu Pandi. Chłopiec i dziewczyna objęci w pół przytuleni w ciemnym kącie. Twarze mają wystraszone i radosne. „Uciekajcie na dół” — kracze w biegu rotmistrz. Trzecie piętro. Obskurnie brązowe drzwi ze złuszczoną olejną farbą, porysowana blaszana tabliczka z napisem: „Gobbi. Dentysta. Wizyty o każdej porze”. Za drzwiami ktoś przeciągle krzyczy. Rotmistrz zatrzymuje się i chrypi: „Zamek!” Po jego czarnej twarzy spływa pot. Maksym nie rozumie. Nadbiega Pandi, odpycha go ramieniem, przystawia lufę automatu do drzwi nad klamką i wypuszcza serię. Sypią się iskry, lecą kawałki drewna i zaraz potem za drzwiami rozlegają się głuche wystrzały, ktoś jęczy, znowu z trzaskiem lecą drzazgi, coś gorącego i twardego ze wstrętnym piskiem przemyka nad głową Maksyma. Rotmistrz otwiera drzwi. W środku jest ciemno, żółte ogniki wystrzałów oświetlają kłęby dymu. „Za mną!” — chrypi rotmistrz i nurkuje głową naprzód prosto w rozbłyski. Maksym i Pandi skaczą za nim, drzwi są wąskie, przygnieciony Pandi krótko stęka. Korytarz, zaduch, dym. Zagrożenie z lewej. Maksym wyrzuca rękę, chwyta gorącą lufę, szarpie broń od siebie i ku górze. Cicho, lecz okropnie wyraźnie chrzęszczą czyjeś wyłamywane stawy, wielkie i miękkie ciało zastyga w bezwolnym upadku. Na przodzie, wśród dymu, rotmistrz kracze: „Nie strzelać! Brać żywcem!” Maksym rzuca pistolet i wpada do wielkiego oświetlonego pokoju. Znajduje się tam wiele książek i obrazów, lecz nie ma do kogo strzelać. Na podłodze zwija się z bólu dwóch mężczyzn. Jeden z nich przeciągle krzyczy, ochrypł już zupełnie, lecz ciągle krzyczy. W fotelu leży z odrzuconą do tyłu głową zemdlona kobieta, tak blada, że aż przezroczysta. Pokój jest wypełniony bólem. Rotmistrz stoi nad krzyczącymi i oglądając się na boki wkłada pistolet do kabury. Mocno popchnąwszy Maksyma do pokoju wpada Pandi, za nim legioniści wloką ciało tego, który strzelał. Kandydat Zojza, mokry i podniecony, bez uśmiechu podaje Maksymowi porzuconą broń. Rotmistrz odwraca ku nim swoją straszną czarną twarz. „A gdzie jeszcze jeden?” — kracze i w tej samej chwili opada niebieska portiera — z parapetu okiennego ciężko zeskakuje długi chudy człowiek w poplamionym białym fartuchu. Idzie jak ślepiec prosto na rotmistrza, wolno podnosząc dwa ogromne pistolety do poziomu zeszklonych z bólu oczu. „Oj!” — krzyczy Zojza.
Maksym stał bokiem i nie miał już czasu na zwrot. Skoczył więc ze wszystkich sił, ale człowiek zdążył jednak raz nacisnąć spusty. Wystrzały opaliły Maksymowi twarz, czad wypełnił usta, ale palce zacisnęły się już na mankietach białego fartucha i pistolety ze stukiem upadły na podłogę. Człowiek uklęknął, zwiesił głowę i kiedy Maksym go puścił, miękko zwalił się na twarz.
— No, no, no — powiedział rotmistrz dziwnym tonem. — Kładźcie go tutaj — rozkazał Pandiemu. — A ty — powiedział mokremu i blademu Zojzie — biegnij na dół i zawiadom dowódców drużyn, gdzie jestem. Niech zameldują, jak tam u nich. — Zojza stuknął obcasami i rzucił się ku drzwiom. — Aha! Przekaż Gaalowi, żeby tu przyszedł… Przestań wreszcie draniu — krzyknął do jęczącego człowieka i czubkiem buta kopnął go lekko w bok. — Ee, nic z tego. Miękki bydlak, śmieć… zrewidować! — rozkazał Pandiemu. — I połóżcie ich wszystkich rzędem. Tutaj, na podłodze. Babę też, bo rozwaliła się w jedynym fotelu…