— Nie denerwuj się, kapralu. Twój przyjaciel zachował się dziś jak prawdziwy legionista. Gdyby nie on, rotmistrz Czaczu leżałby teraz z kulką we łbie. — Zapalił trzeciego papierosa, uniósł oczy ku sufitowi i wypuścił cienkie pasemko dymu. — Masz nosa, kapralu. Byłbym gotów choćby zaraz awansować tego chłopaczka na czynnego szeregowca… Massaraksz, ja bym go mianował oficerem! On ma brygadierskie maniery, uwielbia zadawać pytania rotmistrzom… Ale teraz doskonale cię rozumiem, kapralu. Twój raport miał wszelkie podstawy. Tak że… wstrzymamy się na razie z awansowaniem go na kaprala… — Rotmistrz wstał, ciężkim krokiem obszedł stół dokoła i zatrzymał się przed Maksymem. — Nie mianujemy go na razie nawet czynnym szeregowym. To dobry żołnierz, ale jeszcze smarkacz, kołek. Zajmiemy się jego edukacją… Uwaga! — wrzasnął nagle. — Kapral Gaal, wyprowadzić aresztowanych! Szeregowy Pandi i kandydat Sym, zabrać mój obraz i wszystkie papiery! Załadować do mojego samochodu!
Obrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Gaj popatrzył z wyrzutem na Maksyma, ale niczego nie powiedział. Legioniści podnosili zatrzymanych, kopniakami stawiali ich na nogi i prowadzili do drzwi. Aresztowani się nie bronili. Wyglądali, jakby byli z waty, chwiali się, nogi się pod nimi uginały. Tęgi człowiek, który strzelał w korytarzu, głośno pojękiwał i klął szeptem. Kobieta bezdźwięcznie poruszała wargami. Oczy jej dziwnie błyszczały.
— Hej, Mak — powiedział Pandi — weź ten koc z łóżka i owiń nim książki, a jak nie starczy, weź jeszcze prześcieradło. Zanieś potem wszystko na dół. Ja wezmę obraz… Tylko nie zapomnij automatu, tępa pało! Wiesz, dlaczego pan rotmistrz się na ciebie wściekł? Rzuciłeś automat. Broni nie wolno rzucać, i to w dodatku w czasie walki! Ech, ty kołku…
— Co to za rozmówki, Pandi? — powiedział gniewnie Gaj. — Bierz obraz i idź.
W drzwiach odwrócił się ku Maksymowi, postukał się palcem w czoło i wyszedł. Było słychać, jak Pandi schodząc po schodach wyśpiewuje na całe gardło „Daj spokój, mamusiu”. Maksym westchnął, położył automat na stole i podszedł do stosu książek zwalonych na łóżko i podłogę. Nigdzie tu jeszcze, oprócz bibliotek, nie widział tyle książek naraz. W księgarniach książek oczywiście też było więcej, ale więcej egzemplarzy, a nie tytułów.
Książki były stare, o pożółkłych stronicach. Niektóre były trochę nadpalone, a niektóre — ku zdumieniu Maksyma — radioaktywne. Nie było czasu na szczegółowsze oglądanie.
Maksym zapakował dwa toboły i przez kilka chwil rozglądał się po pokoju. Puste, przekrzywione regały, ciemne plamy na miejscu obrazów i same obrazy wydarte z ram, zdeptane… Żadnego śladu sprzętu dentystycznego. Wziął pakunki i skierował się ku drzwiom, ale później przypomniał sobie i wrócił po automat. Na stole pod szkłem leżały dwie fotografie. Na jednej była ta sama przezroczysta kobieta. Na kolanach trzymała czteroletniego może chłopczyka z rozdziawioną buzią. Niewiasta była młoda, szczęśliwa, dumna… Na drugim zdjęciu widniał piękny górski krajobraz, ciemne grupy drzew i stara, na pół zrujnowana baszta. Maksym zarzucił automat na ramię i wrócił do tobołków.
Rozdział VII
Co rano, po śniadaniu, brygada ustawiała się na placu apelowym do wysłuchania rozkazu dziennego i przydziału służby. Dla Maksyma był to najtrudniejszy moment dnia, gorszy nawet od męczarni wieczornych apeli. Odczytanie jakiegokolwiek rozkazu wywoływało nieodmiennie prawdziwy paroksyzm zachwytu. Ten ślepy, bezmyślny, nienaturalny zachwyt był dla postronnego obserwatora wręcz przygnębiający w swej absurdalności. Maksym z najwyższym wysiłkiem dławił w sobie wstręt do nagłego szaleństwa, które ogarniało całą brygadę, od dowódcy począwszy, a na najmłodszym kandydacie kończąc. Wyrzucał sobie sceptycyzm cudzoziemca, starał się wzbudzić w sobie entuzjazm, tłumaczył sobie w duchu, że w trudnych sytuacjach takie eksplozje masowego zapału świadczą jedynie o konsolidacji, jednomyślności i gotowości do całkowitego poświęcenia się wspólnej sprawie. Ale nie potrafił się z tym obłędem pogodzić.