Pandi postał chwilę jakby w niezdecydowaniu i tymi samymi odmierzonymi ruchami powrócił na dawne miejsce. Przy stole toczyła się niegłośna rozmowa. „Będziesz dzisiaj w stowarzyszeniu, Czaczu?” — pytał brygadier. — „Jestem zajęty” — odpowiedział rotmistrz zapalając nowego papierosa. — „Szkoda, dziś będzie tam dyskusja”. „Za późno się obejrzeli. Już się na ten temat wypowiedziałem”. „To nie była najlepsza wypowiedź — powiedział z lekkim wyrzutem cywil. — Poza tym zmieniają się okoliczności i zmieniają się poglądy”. — „U nas w legionie tak nie bywa” — powiedział sucho rotmistrz. — Słowo daję, panowie — powiedział kapryśnym tonem brygadier — warto się jednak spotkać dziś w stowarzyszeniu…” — „Słyszałem, że świeże krewetki przywieźli” — oświadczył adiutant nie przestając grzebać w papierach. — „Pod piwo, co? Rotmistrzu!” — podtrzymał go cywil. — „Nie, panowie — powiedział rotmistrz. — Mam jedno zdanie i już je wypowiedziałem. A co się tyczy piwa…” Dorzucił jeszcze coś niezrozumiałego, całe towarzystwo roześmiało się, a pan rotmistrz Czaczu z zadowoloną miną rozparł się w krześle. Potem adiutant przestał szperać w papierach, pochylił się ku brygadierowi i coś mu szepnął na ucho. Brygadier przytaknął. Adiutant usiadł i powiedział, zwracając się jakby do żelaznego taboretu:
— Nole Renadu.
Pandi popchnął drzwi, wychylił się i głośno powtórzył w kierunku korytarza:
— Nole Renadu.
W korytarzu coś się poruszyło i do pokoju wszedł starszawy, dobrze ubrany, ale wymięty i rozczochrany mężczyzna. Nogi mu się lekko plątały. Pandi ujął go za łokieć i posadził na taborecie. Szczęknęły zamykane drzwi. Mężczyzna głośno zakaszlał, oparł się o kolana i dumnie uniósł głowę.
— Taaak — przeciągnął brygadier przerzucając papiery i nagle szybko zatrajkotał: — Nole Renadu, pięćdziesiąt sześć lat, kamienicznik, radca miejski… Taak… Członek „Klubu Weteranów”, legitymacja członkowska numer… (cywil ziewnął zakrywając usta dłonią, wyjął z kieszeni kolorowe pismo, położył je na kolanach i zaczął kartkować). Zatrzymany tu a tu… W czasie rewizji zabezpieczono… Ta-ak… Co pan robił na ulicy Trębaczy w domu numer osiem?
— Jestem właścicielem tego domu — odpowiedział z godnością Renadu. — Naradzałem się ze swoim zarządcą.
— Dokumenty sprawdzone? — zwrócił się brygadier do adiutanta.
— Tak jest. Wszystko w porządku.
— Taak — powiedział brygadier. — Niech pan powie, panie Renadu, czy zna pan kogoś z aresztowanych?
— Nie — odpowiedział Renadu energicznie kręcąc głową. — Zresztą, jeden z nich nazywa się Ketszef… Zdaje mi się, że w moim domu mieszka niejaki Ketszef… Ale nie jestem pewien. Może się mylę, a może to nie w tym moim domu. Bo mam jeszcze dwa inne domy. Jeden z nich…
— Przepraszam — przerwał mu cywil nie podnosząc oczu znad czasopisma. — A o czym rozmawiali w celi pozostali aresztowani, nie zwrócił pan uwagi? — Eee — przeciągnął Renadu. — Muszę się przyznać… Mamy tam… Eee… Insekty… Więc głównie o nich… Ktoś tam wprawdzie szeptał po kątach, ale szczerze mówiąc zajmowało mnie co innego… Ci ludzie budzą we mnie odrazę, jestem weteranem… Wolałem mieć do czynienia z insektami che, che.
— Oczywiście — zgodził się brygadier. — No cóż, nie będziemy pana przepraszać, panie Renadu. Oto pańskie dokumenty, jest pan wolny. Dowódca warty! — powiedział podniesionym głosem.
Pandi otworzył drzwi i krzyknął:
— Dowódca warty do pana brygadiera!
— O żadnych przeprosinach nie może być mowy — powiedział godnie Renadu. — Winny jestem wyłącznie ja. Właściwie nawet nie ja, lecz przeklęta dziedziczność… Pozwoli pan? — zapytał wskazując na stół, gdzie leżały dokumenty.
— Siedzieć! — powiedział półgłosem Pandi.
Wszedł Gaj. Brygadier przekazał mu dokumenty, polecił oddać panu Renadu jego skonfiskowane mienie i pan Renadu został uwolniony.
— Dawajcie następnego — rozkazał brygadier.
— Rasze Musai — zwrócił się adiutant do taboretu.
— Rasze Musai — powtórzył Pandi w otwarte drzwi.