Następnie wprowadzono podejrzanego numer siedemdziesiąt trzy czternaście. To był ten człowiek, który krzyczał tarzając się po podłodze. Teraz dygotał ze strachu, ale zachowywał się wyzywająco. Już od progu krzyknął, że odpowiadał nie będzie i łaski nie potrzebuje. Rzeczywiście milczał i nie odpowiedział na żadne pytanie. Nawet na pytanie cywila: czy nie skarży się na złe traktowanie? Skończyło się na tym, że brygadier popatrzył na cywila i mruknął pytająco. Cywil skinął głową i powiedział: „Tak. Do mnie”. Wyglądał na bardzo zadowolonego.
Później brygadier przerzucił pozostałe dokumenty i powiedział: „Chodźmy coś zjeść, panowie. Nie można przecież…” Sąd wyszedł, a Maksymowi i Pandiemu pozwolono stać na „spocznij”. Kiedy rotmistrz również wyszedł, Pandi powiedział:
— Widziałeś, co za dranie? Gorsi od żmij, słowo daję. Bo o co tu chodzi? Gdyby ich głowa nie bolała, jak byś poznał, że to wyrodki? Strach pomyśleć, co by wtedy było…
Maksym nie odezwał się. Nie chciało mu się mówić. Obraz świata, który jeszcze wczoraj wydawał mu się tak logiczny i klarowny, teraz zmącił się i utracił ostre kontury. Pandi zresztą nie potrzebował replik. Zdjął rękawiczki, żeby ich nie zabrudzić, wyciągnął z kieszeni torebkę prażonych orzeszków, poczęstował Maksyma i zaczął opowiadać, jak bardzo nie znosi tego posterunku. Po pierwsze boi się zarazić od wyrodków. Po drugie niektórzy z nich, jak na przykład ten jednoręki, zachowują się tak bezczelnie, że trudno się powstrzymać i nie rąbnąć ich w łeb. Pewnego razu nie wytrzymał i rąbnął. O mało go do kandydata nie zdegradowali. Szczęśliwie rotmistrz go obronił. Wsadził tylko na dwadzieścia dni do paki i dał jeszcze czterdzieści dni koszarniaka…
Maksym gryzł orzeszki, słuchał jednym uchem i milczał. Nienawiść — myślał. — — Ci nienawidzą tych, a ci tych. Za co?… Najobrzydliwsze państwo… Dlaczego? O co mu chodziło? Zgnoili naród… Jak? Co to może znaczyć?… W dodatku ten cywil… Niemożliwe, aby robił aluzję do tortur. To przecież było dawno, w średniowieczu… Zresztą… Faszyzm… Tak, nie tylko w średniowieczu… Może to jest państwo faszystowskie? Massaraksz, co to jest faszyzm? Agresja, rasizm… Hitler… Tak, tak: teoria rasy panów, masowe mordy, ludobójstwo, podbój świata… Gaj — faszysta? I Rada? Nie, to niemożliwe… Pan rotmistrz? Hm… Warto by teraz dociec, jaki związek zachodzi między chorą głową a skłonnością do opozycji. Dlaczego tylko wyrodki starają się zniszczyć system OPB? I w dodatku nie wszystkie wyrodki?
— Panie Pandi — powiedział. — Wszyscy Chontyjczycy są wyrodkami? Nie słyszał pan?
Pandi głęboko się zamyślił.
— Jak by ci to… Rozumiesz… — wydukał wreszcie. — My jesteśmy głównie od spraw wewnętrznych, od wyrodków miejskich i dzikich, tych z południa. A co tam w Chontii albo, powiedzmy, gdzie indziej, tego pewnie w armii uczą. Powinieneś tylko wiedzieć, że Chontyjczycy są najgorszymi wrogami zewnętrznymi naszego państwa. Przed wojną nam podlegali, a teraz mszczą się przewrotnie. A wyrodki — to wrogowie wewnętrzni. Zrozumiałeś?
— Mniej więcej — odrzekł Maksym i Pandi natychmiast wsolił mu naganę: w legionie tak się nie odpowiada, w legionie mówi się „tak jest” albo „nie”. „Mniej więcej” to wyrażenie czysto cywilne, tak kapralowej siostrze możesz odpowiadać, a tu nie wolno, tu jest służba…
Długo by się pewnie jeszcze rozwodził, bo temat był bardzo wdzięczny, bliski jego sercu, słuchacz zaś uważny i pełen szacunku, ale wrócili panowie oficerowie. Pandi przerwał w pół słowa, wyszeptał „baczność!” i po wykonaniu niezbędnych ewolucji pomiędzy stołem i metalowym taboretem zastygł w bezruchu. Maksym również znieruchomiał.
Panowie oficerowie byli w wyśmienitych humorach. Rotmistrz Czaczu głośno, pobłażliwym tonem opowiadał, jak to w dziewięćdziesiątym szóstym przylepiali surowe ciasto bezpośrednio do rozpalonego pancerza czołgu i palce potem lizali. Brygadier i cywil oponowali. Żołnierska krzepa swoją drogą — mówili — ale kuchnia oficerska powinna być na poziomie i im mniej konserw, tym lepiej. Adiutant przymknął do połowy oczy i zaczął nagle z pamięci cytować jakąś książkę kucharską. Wszyscy zamilkli i dosyć długo słuchali go z jakimś dziwnym rozrzewnieniem na twarzach. Później adiutant zakrztusił się i zakaszlał, a brygadier powiedział z westchnieniem:
— Taak… Ale trzeba jednak kończyć robotę…
Adiutant ciągle jeszcze kaszląc otworzył teczkę, pogrzebał w papierach i powiedział zdławionym głosem:
— Ordia Tader.
Weszła kobieta, równie blada i niemal przezroczysta jak wczoraj. Wyglądała, jakby się jeszcze nie ocknęła z omdlenia. Ale kiedy Pandi wyciągnął rękę, żeby ją ująć za łokieć i posadzić, odsunęła się od niego gwałtownie, niczym od gada i Maksymowi wydało się, że zaraz uderzy. Nie uderzyła, miała skute ręce, powiedziała tylko dobitnie: „Nie dotykaj mnie, fagasie!” Wyminęła Pandiego i usiadła na taborecie.