Maksym zrzucił kombinezon, podszedł do okna i zaczął wyglądać na ulicę z czołem przyciśniętym do szyby i obiema rękami na ramie.
— Dlaczego zaraz kłamią — powiedział wreszcie. — A może po prostu się mylą?
— Mylą się… — powtórzył ze zdumieniem Gaj patrząc na jego nagie plecy. — Kto się myli? Pan brygadier?! — No dobrze — powiedział Mak odwracając się ku niemu. — Przecież nie mówimy teraz o brygadierze. Rozmawiamy o wyrodkach. Weźmy na przykład ciebie… Umrzesz za swoją sprawę, jeśli zajdzie potrzeba?
— Umrę —powiedział Gaj. — Ty też umrzesz.
— Racja! Umrzemy. Ale zginiemy za sprawę, nie za komiśniak przecież i nie za pieniądze. Dajcie mi nawet tysiąc milionów waszych papierków, to i tak nie zgodzę się dla nich narażać na niebezpieczeństwo, na śmierć!… Czyżbyś ty się zgodził?
Oczywiście, że nie — odpowiedział Gaj. — Ten dziwak Mak zawsze coś takiego wymyśli…
— No więc?
— Co?
— Jak to co?! — powiedział Maksym niecierpliwie. — Ty nie zgodzisz się umierać za pieniądze. A wyrodki się zgadzają? Co za brednie!…
— Ale to są wyrodki! — powiedział Gaj z przekonaniem. — Dlatego przecież są wyrodkami! Dla nich pieniądze są najważniejsze, dla nich nie ma nic świętego. Potrafią bez zmrużenia oka dziecko udusić, zdarzały się takie wypadki… Zrozum, że jeżeli człowiek stara się zniszczyć system OPB, to nie może być człowiekiem! To wyrafinowany morderca!
— Nie wiem, nie wiem — powiedział Maksym. — Dziś ich sądzono. Gdyby zdradzili kamratów, mogli zachować życie, wykpiliby się katorgą. A oni milczeli! To znaczy, że kamraci są dla nich ważniejsi niż pieniądze? Drożsi niż życie?
— To nie jest takie proste — zaproponował Gaj. — Oni wszyscy w myśl prawa zostają skazani na śmierć. Bez sądu, widziałeś przecież, jak się to odbywa.
Patrzył na Maka i widział, że przyjaciel się waha, jest zdezorientowany. Dobre ma serce, zielony jeszcze, nie rozumie, że z wrogiem trzeba postępować okrutnie. Rąbnąć by pięścią w stół, krzyknąć, żeby się zamknął, nie gadał niepotrzebnie, nie plótł, co ślina na język przyniesie, żeby słuchał starszych, zanim się sam we wszystkim nie nauczy rozeznawać. Ale przecież Mak to nie jakiś tępy ciemniak. Trzeba mu tylko porządnie wytłumaczyć, a sam zrozumie.
— Nie! — powiedział uparcie Mak. — Nie można nienawidzić za pieniądze. A oni nienawidzą… Tak nas nienawidzą, że nie wiedziałem, iż ludzie potrafią tak nienawidzić. Ty ich mniej nienawidzisz niż oni ciebie. Dlatego chciałbym wiedzieć za co?
— Posłuchaj — powiedział Gaj. — Wytłumaczę ci jeszcze raz. Po pierwsze, to są wyrodki. Oni w ogóle nienawidzą wszystkich normalnych ludzi. Oni z natury są złośliwi. Jak szczury. A w dodatku my im przeszkadzamy! Oni by chcieli zrobić swoją brudną robotę, dostać forsę i żyć jak pączki w maśle. A my im mówimy: nie, panowie, nie da rady! Więc co, może mają nas za to kochać?
— Jeżeli wszyscy są tacy zawzięci, to dlaczego ten… kamienicznik… nie jest zawzięty? Dlaczego go wypuszczono, jeżeli oni wszyscy są na obcym żołdzie?
Gaj roześmiał się.
— Kamienicznik to tchórz. Takich też jest pod dostatkiem. Nienawidzą nas, ale się boją. Wolą żyć z nami w przyjaźni. A zresztą to jest kamienicznik, bogaty człowiek, jego tak łatwo nie da się przekupić. To coś innego niż ten dentysta… Śmieszny jesteś, Mak, zupełnie jak dziecko! Ludzie nie bywają przecież jednakowi. Wyrodek też jest każdy inny.
— To już wiem — przerwał mu niecierpliwie Maksym. — Ale weźmy właśnie tego dentystę. Daję głowę, że nikt go nie przekupywał. Nie mogę tego dowieść, ja to czuję. To bardzo odważny i uczciwy człowiek.
— Wyrodek!
— Niech ci będzie wyrodek. Ale to bardzo odważny i porządny wyrodek. Widziałem jego bibliotekę. To wykształcony człowiek. On wie tysiąc razy więcej od ciebie i od porucznika. Dlaczego z nami walczy? Jeżeli nasza sprawa jest słuszna, dlaczego ten kulturalny, wykształcony człowiek nie może tego pojąć? Dlaczego u progu śmierci krzyczy nam w twarz, że jest z ludem, a przeciwko nam?
— Wykształcony wyrodek to wyrodek do kwadratu — powiedział Gaj pouczającym tonem. — Nienawidzi nas jako wyrodek, a wykształcenie pomaga mu tę nienawiść uzasadniać i rozpowszechniać… Wykształcenie, mój drogi, nie zawsze jest zaletą. To tak samo jak z automatem, zależy, w czyje ręce trafi…
— Wykształcenie jest zawsze zaletą — powiedział Mak z przekonaniem.
— Nic podobnego. Wolałbym, żeby wszyscy Chontyjczycy byli ciemni. Wówczas moglibyśmy przynajmniej żyć jak ludzie, a nie ciągle czekać na atak atomowy. Szybko byśmy ich uspokoili.
— Tak — powiedział Mak dziwnym tonem. — Uspokajać potrafimy. Okrucieństwa nam nie brak.
— Znów gadasz jak dziecko. Nie jesteśmy okrutni, to czasy są okrutne. Wolelibyśmy poprzestać na perswazji. Taniej by to wyniosło i obyłoby się bez rozlewu krwi. Ale co mamy robić, jeżeli ich nie można przekonać?
— To znaczy, że mają swoje przekonania? — przerwał mu Mak. — Wierzą w nie? A jeżeli mądry człowiek w coś wierzy, to co z tym mają wspólnego chontyjskie pieniądze?