— Koniec, koniec… — burczał kapral. — Jak za pół roku pognają was na południową granicę, to wtedy zobaczymy.
Kiedy wyszli z magazynu, Maksym zapytał z najwyższym szacunkiem, na jaki go było stać (stary Pandi lubił, kiedy mu się okazywało szacunek):
— Panie Pandi, dlaczego te wyrodki mają takie bóle i to w dodatku wszyscy razem? Jak to jest?
— Ze strachu — odpowiedział Pandi, tajemniczo ściszając głos. — Wyrodki, rozumiesz? Musisz więcej czytać, Mak. Jest taka broszura. Nazywa się „Co to są wyrodki i skąd się wzięły?” Przeczytaj, bo ciągle będziesz taki ciemny… Na samej odwadze daleko nie ujedziesz… — Milczał przez chwilę. — My się na przykład zdenerwujemy albo powiedzmy zestrachamy i nic, najwyżej się spocimy albo nogi nam zmiękną. A oni mają organizm nienormalny, wyrodzony. Zezłoszczą się na ten przykład na kogoś albo, przypuśćmy, stchórzą, albo w ogóle i od razu silne bóle głowy i całego ciała. Do nieprzytomności, rozumiesz? Po tym ich rozpoznajemy i oczywiście zatrzymujemy… — Dobre rękawiczki, w sam raz na mnie, jak myślisz?
— Za ciasne na mnie, panie Pandi — poskarżył się Maksym. — Zamieńmy się: pan weźmie te, a mnie da swoje, rozciągnięte.
Pandi był bardzo zadowolony. Maksym też był zadowolony. Nagle przypomniał sobie Fanka, jak kurczył się w samochodzie, jak zwijał się z bólu i jak go zabierali legioniści z patrolu. Ale czego Fank mógł się przestraszyć? Na kogo mógł się złościć?… Przecież wcale się nie denerwował, spokojnie prowadził samochód, pogwizdywał i bardzo czegoś chciał. Pewnie zapalić?… Aha, obejrzał się i zobaczył samochód patrolu… Czy też to było później?… Tak, bardzo się spieszył, a furgon blokował drogę… Może się rozzłościł? Po co zresztą takie domysły! Ludziom zdarzają się przecież rozmaite nagłe dolegliwości a Fanka zatrzymano za spowodowanie wypadku. Ciekawe jednak, dokąd mnie wiózł i kto to jest. Należałoby go odnaleźć…
Wypucował buty, doprowadził się przed wielkim lustrem do całkowitego porządku, zawiesił automat na szyi i znów popatrzył w lustro. Wtedy Gaj zarządził zbiórkę.
Kapral wszystko skrupulatnie obejrzał, sprawdził znajomość obowiązków i pobiegł zameldować się w kancelarii. Podczas jego nieobecności legioniści opowiedzieli trzy historie z żołnierskiego życia, których Maksym nie zrozumiał, bo nie znał pewnych specyficznych wyrażeń; później przyczepili się do Maksyma, żeby opowiedział, gdzie to się takie silne chłopy rodzą, co stało się już tradycyjnym dowcipem w ich drużynie. Potem uprosili go jeszcze, aby zwinął im w palcach kilka monet na pamiątkę. Wreszcie z kancelarii wyszedł rotmistrz Czaczu w asyście Gaja. Rotmistrz również wszystkich dokładnie obejrzał, powiedział do Gaja: „Prowadźcie drużynę, kapralu” — i odszedł. Drużyna ruszyła w kierunku sztabu.
W sztabie rotmistrz rozkazał czynnemu szeregowemu Pandiemu i kandydatowi Symowi udać się za sobą, a Gaj odprowadził pozostałych. Weszli do ogromnego pokoju ze szczelnie zasłoniętymi oknami, przesiąkniętego zapachem tytoniu i wody kolońskiej. W drugim końcu pokoju stał wielki, pusty stół. Wokół stołu miękkie krzesła. Na ścianie wisiał pociemniały obraz, przedstawiający jakąś dawną bitwę: konie, obcisłe mundury, obnażone szable i wiele kłębów białego dymu. O dziesięć kroków od stołu, po prawej stronie drzwi Maksym dostrzegł żelazny taboret z dziurkowanym siedzeniem. Nóżki taboretu były przykręcone do podłogi potężnymi śrubami.
— Zająć stanowiska — zakomenderował rotmistrz, poszedł dalej i usiadł przy stole.
Pandi troskliwie ustawił Maksyma z tyłu po prawej stronie taboretu, sam stanął po lewej i szeptem rozkazał: „Baczność”. Zastygli w bezruchu. Rotmistrz siedział z nogą założoną na nogę, palił i obojętnie spoglądał na legionistów. Pozornie nic go nie obchodziło, ale Maksym wyraźnie czuł, że jest nader uważnie obserwowany.
Potem za plecami Pandiego otworzyły się drzwi. Pandi momentalnie zrobił dwa kroki do przodu, krok w prawo i zwrot w lewo. Maksym również chciał się poderwać, ale zorientował się w porę, że nie stoi na drodze i tylko wytrzeszczył oczy.
Rotmistrz podniósł się, gasząc papierosa w popielniczce i lekkim stuknięciem obcasów witając idącego ku stołowi brygadiera, jakiegoś nieznajomego człowieka w cywilnym ubraniu i adiutanta brygady z grubą teczką pod pachą. Brygadier siadł za stołem pośrodku. Twarz miał skwaszoną i niezadowoloną. Wsunął palec pod haftowany kołnierz, odciągnął go i pokręcił głową. Cywil, niepozorny, niski człowieczek ze źle ogoloną, żółtą i zwiotczałą twarzą bezszelestnie usadowił się obok niego. Adiutant brygady nie siadając otworzył tekę i zaczął przebierać papiery, niektóre z nich podając brygadierowi.