Ta-ak, od nas tylko jednego mogą potrzebować — niewolników. Ktoś przecież tu u nich musi pracować, ktoś im tego wszystkiego dostarcza… Korniej na przykład ciągle mi powtarza: ucz się, obserwuj, czytaj, a za trzy, cztery miesiące wrócisz do domu, zaczniesz budować nowe życie, z wojną, mówi, za trzy, cztery miesiące będzie koniec, my, mówi, zabraliśmy się ostro do roboty i skończymy z wojną w najbliższym czasie. Tu się sypnął. Kto, pytam, zwycięży w tej wojnie? A nikt, powiada, nie zwycięży. Zapanuje pokój i koniec. Tak… Wszystko jasne. Chodzi o to, żebyśmy niepotrzebnie nie marnowali ludzkiego surowca. Żeby wszystko odbywało się bez różnych tam buntów, powstań, przelewu krwi. Pastuchy też nie pozwalają bydłu walczyć i kaleczyć się. Tych, którzy u nas mogą być dla nich niebezpieczni — zlikwidują, tych, którzy będą potrzebni — kupią, a potem zapchają ładownie swoich widm Alajczykami i szczurojadami jak leci… Co prawda ten Korniej… Nic na to nie mogę poradzić — podoba mi się. Na rozum wiem, że inaczej być nie może, że tylko takiemu człowiekowi mogli mnie powierzyć. Rozumieć rozumiem, ale znienawidzić nie potrafię. Czary jakieś czy co! Wierzę mu jak głupi. Słucham go z otwartą gębą. A przecież wiem dobrze, że lada moment zacznie mi udowadniać i przekonywać mnie, że jego świat jest wspaniały, a nasz do chrzanu, że nasz świat trzeba przerobić na obraz i podobieństwo jego świata i że powinienem w tym pomóc, ponieważ jestem inteligentny, mam silny charakter i pasuję do życia w nowych warunkach… Co tu zresztą gadać, już powoli zaczyna mnie wychowywać. Wszystkich naszych wielkich ludzi, których czcimy jak świętość, zdążył oszkalować. I feldmarszałka Bragga, i Jednookiego Lisa, słynnego szefa wywiadu, i na temat jego wysokości też powiedział kilka słów, ale, rzecz jasna, natychmiast przywołałem go do porządku… Nikogo nie oszczędził. Nawet imperatora — po to, żeby udowodnić, jacy oni są tu bezstronni. I tylko o jednym człowieku mówił dobrze — o Gepardzie. Wygląda na to, że znał go osobiście. I cenił. W tym człowieku, mówi, zmarnował się wielki pedagog. Tu, u nas, pomniki by mu stawiali… Niech będzie.
Chciałem oderwać się od tego wszystkiego, ale nie mogłem, zacząłem myśleć o Gepardzie. Eh, Gepard… No trudno, chłopcy zginęli, Zając, Nosal… Kleszcz z rakietą pod pachą rzucił się pod pancerkę… no dobrze. Po to przyszliśmy na świat. Ale Gepard… Ojca prawie nie pamiętam, matka — no, cóż matka? A ciebie nie zapomnę nigdy. Przyszedłem do szkoły bardzo słaby — głód, koty łapałem i jadłem, mnie samego mało nie zjedli, ojciec wrócił z frontu bez rąk i nóg, pożytku z niego żadnego, wszystko wymieniał na wódkę… A w koszarach co? Koszary też mało przypominają raj, jakie są nasze racje żywnościowe, sami wiecie. A kto mi oddawał swoje konserwy? Stoję nocą na warcie, żreć się chce, że aż mdli, nagle pojawia się jak spod ziemi, przyjmuje raport, coś tam mruknie, wsunie do ręki kawał chleba z koniną — swój chleb z koniną — i już go nie ma… A jak w czasie forsownego marszu dwadzieścia kilometrów dźwigał mnie na własnym grzbiecie, kiedy osłabłem i zwaliłem się z nóg? Koledzy powinni mnie taszczyć i chętnie by to zrobili, gdyby sami nie padali co dziesięć kroków. A co mówi instrukcja? Nie może maszerować — nie może służyć. Wracaj do domu, pod śmierdzące schody, poluj na koty… Tak, nigdy cię nie zapomnę. Poległeś, tak jak nas uczyłeś, tak sam poległeś. No a jeśli los chciał, żebym ocalał, teraz muszę tak żyć, żeby być godny twojej pamięci. Ale jak żyć? Wpadłem, Gepard. Ależ wpadłem! Gdzie jesteś teraz? Naucz mnie, podpowiedz…
Oni chcą mnie kupić, to jasne. Na początek uratowali mi życie. Wyleczyli, jestem jak nowo narodzony, nawet wszystkie zęby mam całe — nowe wyrosły czy co? Dalej. Karmią jak na ubój, to znaczy wiedzą łajdaki, że u nas z żarciem kiepsko. Mówią miłe słówka, sympatyczny człowiek mnie pilnuje…
W tym momencie on mnie zawołał — czas na obiad.
Usiedliśmy przy stole, wzięliśmy te tubki, o których już mówiłem, i wyciskamy sobie jedzenie. Korniej coś bardzo dziwnego wykombinował — masa przezroczystych nici, coś w rodzaju zdechłego jeża morskiego, zalał to brązowym sosem, na wierzchu leżą malutkie kawałeczki mięsa nie mięsa, ryby nie ryby, a pachnie to wszystko… nawet nie wiem, jak to określić, ale mocno pachnie. Jadł, nie wiem dlaczego, pałeczkami. Trzymał w dłoni dwie pałeczki, talerz podniósł pod samą brodę i pakował do ust. Je i mruga do mnie. To znaczy, że jest dziś w dobrym humorze. No a ja z powodu gruszek prawie zupełnie straciłem apetyt. Zrobiłem sobie mięso. Gotowane. Chciałem, żeby było duszone, ale wyszło gotowane. Trudno, najważniejsze, że da się zjeść.
— Dobrze mi się dzisiaj pracowało — oznajmił Korniej, zajadając swojego jeża. — A ty co porabiałeś?
— Nic szczególnego. Kąpałem się. Siedziałem na trawie.
— W stepie byłeś?
— Nie.
— Szkoda. Przecież ci mówiłem, że zobaczyłbyś tam wiele ciekawych rzeczy.
— Pójdę. Innym razem.
Korniej skończył jeża i znowu zabrał się do tubek.
— Zastanowiłeś się, dokąd chciałbyś pojechać?