Po pierwsze — głosy. Ktoś mówił, i to niejeden człowiek ani nie jakieś tam radio. W całym domu — głosy, i to nie w nocy, w biały dzień. Kto mówi, z kim, o czym — nic nie rozumiem. A do tego, weźcie pod uwagę, Kornieja w tym czasie nie ma w domu. Też, nawiasem mówiąc, ciekawe — gdzie on się podziewa… Chociaż, zdaje się, że na to pytanie znalazłem odpowiedź. Najadłem się strachu, ale odpowiedź znalazłem. A było to tak. Przedwczoraj siedzę przy oknie i obserwuję zero-kabinę. Stoi trochę z boku, przy końcu piaszczystej ścieżki, pięćdziesiąt kroków od domu. Potem słyszę — trzasnęły drzwi i… cisza. Czuję, że znowu zostałem w domu sam. Aha, myślę, to znaczy, że on wychodzi nie tylko przez zero-kabinę. I wtedy nagle olśniło mnie — drzwi! Gdzie jeszcze w naszym domu, oprócz mojego pokoju, są drzwi, którymi można trzaskać? Wybiegłem na korytarz, zszedłem na parter. W jedną stronę, w drugą… w korytarzu jakoś bardzo jasno, okno wzdłuż ściany… jak zwykle u nich. I nagle słyszę — kroki. Nie wiem, co mnie powstrzymało. Przyczaiłem się, stoję, ledwie oddycham. Korytarz jest pusty, a na samym końcu drzwi zwyczajne, pomalowane… Jak ich mogłem do tej pory nie zauważyć — nie mam pojęcia. Jak tego korytarza nie zauważyłem, też nie mam wyobrażenia. Ale nie o to chodzi. Najważniejsze są te kroki. Kilku ludzi. Bliżej, coraz bliżej i — serce mi zamarło — ze ściany w środku korytarza wychodzi trzech, jeden za drugim. Mleko jaszczurcze! Imperatorscy spadochroniarze, w bojowym rynsztunku, w tych swoich plamistych kombinezonach, automaty pod pachą, toporki za pasem… Przypadłem do ziemi. Sam jeden przecież jestem, z gołymi rękami. Jeżeli który się obejrzy — przepadłem. Nie obejrzeli się. Poszli korytarzem do samego końca, do tych drzwi, i zniknęli. Drzwi tylko trzasnęły jak od przeciągu, i koniec. No, chłopcy… Lotem strzały śmignąłem do mojego pokoju i tam dopiero jakoś oprzytomniałem, ochłonąłem…
Do dzisiaj nie rozumiem, co by to mogło znaczyć. To jest, teraz rozumiem, w jaki sposób Korniej znika z domu. Przez te właśnie drzwi. Tylko skąd tu się wzięły szczurojady, do tego w pełnym bojowym… I co to za drzwi?
Rzuciłem niedopałek na podłogę, popatrzyłem, jak podłoga wchłania go w siebie, i wstałem. Strach mnie oczywiście ogarniał, ale kiedyś przecież trzeba było zacząć. A jeżeli zaczynać, to z pewnością właśnie od tych drzwi. W ogrodzie na trawie z gruszką w zębach oczywiście jest znacznie przyjemniej… albo, powiedzmy, śpiewanie w pokoju marszów przy zamkniętych drzwiach… Wyślizgnąłem się na korytarz i nadsłuchuję. Cisza. Ale Korniej jest u siebie. To może i lepiej. W razie czego będę krzyczał — usłyszy i przybiegnie na pomoc. Zszedłem do tego korytarza, idę na palcach, nawet ręce rozłożyłem. Wieczność całą docierałem do tych drzwi. Przejdę dziesięć kroków, przystaję, nadsłuchuję i dopiero potem idę dalej. Dotarłem. Drzwi jak drzwi. Niklowana klamka. Przyłożyłem ucho. Nic nie słychać. Naparłem ramieniem. Nie otwierają się. Nacisnąłem klamkę. Nadal się nie otwierają. Ciekawe. Otarłem pot z czoła, obejrzałem się. Nie ma nikogo. Znowu nacisnąłem klamkę i wtedy drzwi z wolna się uchyliły. Ze strachu, a może ze zdziwienia, ja te po trzykroć przeklęte drzwi sam zatrzasnąłem. W głowie mam pustkę i tylko jedna myśl w niej skacze jak pchła — nie pchaj się, głupcze, gdzie cię nie proszą, nikt cię nie zaczepia, to i ty nikogo nie zaczepiaj. I nagle tę ostatnią myśl mi z mózgu wywiało.
Patrzę — wprost na ścianie obok drzwi starannymi literami wykaligrafowano po alajsku „i w konsekwencji”. To znaczy, tam bardzo dużo było napisane, około sześciu linijek, ale wszystko pozostałe to była matematyka, i to taka matematyka, że zrozumiałem z niej tylko plusy i minusy. Wyglądało to tak — cztery linijki tej matematyki, potem słowa: „i w konsekwencji”, podkreślone podwójną linią, a następnie dwie linijki wzorów ujętych w grubą ramkę, na tej ramce złamała się kreda temu, kto to pisał. Tak, tak… W mojej biednej głowie, pustej jak stodoła na wiosnę, tak się zakotłowało, że aż o drzwiach zapomniałem. A więc nie jestem tutaj sam, a więc są tu jeszcze Alajczycy. Kto? Gdzie? Dlaczego do tej pory nie widziałem nikogo? Kto i po co to napisał? Daje sygnał? Komu? Mnie? Ale ja przecież nie znam matematyki… A może ta matematyka jest tu tylko dla zamydlenia oczu? Tym razem nie zdążyłem nic wymyślić, bo usłyszałem, że mnie woła Korniej. Wybiegłem jak szalony, na palcach wpadłem do siebie. Jakoś upadłem na krzesło, zapaliłem i złapałem książkę. Korniej na dole zawołał mnie jeszcze parę razy, a potem słyszę — puka do drzwi.
Muszę mu przyznać, że zachowuje się jak należy. Chociaż jest u siebie w domu, nigdy nie wejdzie do mnie bez pukania. To mi się podoba. Do Geparda też zawsze pukaliśmy. Ale teraz nie to miałem w głowie. „Proszę” — mówię i przywołuję na twarz najgłębszą, na jaką mnie stać, zadumę, niby że tak się zaczytałem, że nic nie widzę i nie słyszę.