— To zdumiewająca historia — powiedział Korniej — i w pewnym sensie nawet tragiczna. Rozumiesz, te istoty powinny były okazać się rozumne. Zgodnie z wszelkimi znanymi nam prawidłowościami powinny — tu rozłożył ręce. — Ale nie okazały się. Szkielet to jeszcze głupstwo, potem pokażę ci fotografię. Straszne! W ubiegłym wieku ekipa naukowa na Tagorze odkryła tych pseudohomo. Długo próbowano nawiązać z nimi kontakt, obserwowano ich w warunkach naturalnych i w końcu uczeni doszli do wniosku, że to są zwierzęta. Brzmiało to paradoksalnie, ale fakt pozostaje faktem. W związku z tym traktowano ich jak zwierzęta — hodowano w ogrodach zoologicznych, w razie potrzeby uśmiercano, preparowano, szkielety i czaszki przekazywano instytucjom naukowym. Jakkolwiek by na to patrzeć, z punktu widzenia nauki sytuacja była wyjątkowa. Zwierzę musi być człowiekiem, a tymczasem człowiekiem nie jest. I oto w kilka lat później odkrywają na Tagorze potężną cywilizację. Absolutnie odmienną i od naszej, ziemskiej, i od waszej — niebywałą, niepojętą, o fantastycznej strukturze, ale też i niewątpliwą. Wyobrażasz sobie, jakie to straszne? Jeden z uczestników tej pierwszej ekipy zwariował, drugi się zastrzelił… I dopiero po następnych dwudziestu latach okazało się, w czym rzecz! Tak, jest rozum na planecie. Ale nie jest to rozum ludzki. Do takiego stopnia niepodobny ani do naszego, ani do waszego, ani do tego, który panuje na Leonidzie, że nauka po prostu nie była w stanie dopuścić możliwości istnienia takiego fenomenu… Tak… To była tragedia. — Korniej nagle utracił poprzedni zapał i ruszył do wyjścia, jakby zapominając o mnie, w progu jednak przystanął i powiedział, patrząc na szkielet w kącie: — A teraz istnieje hipoteza, że to są sztucznie stworzone istoty. Rozumiesz, Tagorianie sami je stworzyli jako model, powiedzmy… Ale po co? Do tej pory nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka z ich cywilizacją… — Spojrzał na mnie, klepnął mnie po ramieniu i powiedział: — Tak to jest, bracie-rycerzu. A ty mówisz — kosmozoologia…
Sam nie wiem, czy powiedział prawdę, czy wymyślił to wszystko, żeby mi ostatecznie w głowie zamącić, ale jakoś przeszła mu ochota do wymachiwania rękami i opowiadania mi o zagadkach natury. Wyszliśmy więc z muzeum. Korniej milczał, ja również, w głowie skakały mi króliki i tak sobie przyszliśmy do gabinetu Kornieja. Korniej usiadł w swoim fotelu przed ekranami, wyjął z powietrza puchar ze swoją ulubioną wodą sodową, zaczął ją pić przez słomkę, a na mnie patrzy jak na powietrze. W jego gabinecie prócz tych ekranów i nienormalnej ilości książek w ogóle nie ma nic. Nawet stołu nie ma, do tej pory nie mogę pojąć, co on robi, kiedy musi jakiś papier, przypuśćmy, podpisać. I nie ma w jego gabinecie żadnych obrazów ani fotografii, ani ozdób. A przecież jest bogaty, mógłby sobie pozwolić. Ja na jego miejscu, jeśli, powiedzmy, zabrakłoby mi gotówki, opyliłbym tę szmaragdową skórę, nająłbym służbę, ustawiłbym wszędzie posągi, na ścianach i na podłodze położyłbym dywany — niech wiedzą, z kim mają do czynienia… Z drugiej strony czego od niego wymagać — człowiek starszy, samotny. A może na jego stanowisku nie wolno mieszkać zbyt luksusowo? Co ja wiem o nim? Nic. Tyle że ma w piwnicy muzeum…
— Słuchaj, Gag — mówi nagle. — Przecież ty się tu chyba nudzisz, co?
Zaskoczył mnie tym pytaniem. Zgadnij teraz, jak powinienem odpowiedzieć? Zresztą w ogóle — skąd mam wiedzieć, czy mi tu nudno, czy nie? Smutno — to tak. Nieswojo — tak. Miejsca sobie nie mogę znaleźć — tak. Ale nudno?… Czy żołnierzowi w okopie pod obstrzałem jest nudno, czy nie? Taki żołnierz, chłopcy, nie ma czasu się nudzić. I ja chwilowo też nie mam czasu.
— Nie, nie nudzę się — odpowiadam. — Rozumiem moją sytuację.
— No a jak ją rozumiesz?
— Jestem całkowicie do twojej dyspozycji.
Korniej uśmiechnął się.
— Do mojej dyspozycji… Dobrze, nie mówmy o tym. Jak zauważyłeś, nie mogę ci poświęcić całego mojego czasu. Zresztą, jak widzę, specjalnie do tego nie tęsknisz. Starasz się trzymać ode mnie możliwie daleko…
— Melduję posłusznie, że nie — zaprzeczam uprzejmie. — Nigdy nie zapomnę, że jesteś moim zbawcą.
— Zbawcą? Hm… Do zbawienia jeszcze dosyć daleko. Ale czy nie chciałbyś teraz poznać pewnego niezmiernie interesującego osobnika?
Serce mi zamarło.
— Jak rozkażesz — mówię.
Pomyślał chwilę.
— Chyba rozkażę — powiedział, wstając. — To może być pożyteczne.