Wypowiadając te niepojęte słowa, podszedł do przeciwległej ściany, coś tam pomajstrował i ściana się rozsunęła. Spojrzałem i zrobiłem krok do tyłu. Do tego, że te ich ściany co chwila otwierają się i zamykają, już zdążyłem przywyknąć i nawet mi to obrzydło. Bo co ja sobie pomyślałem? Pomyślałem, że on chce mnie poznać z tym matematykiem, a tymczasem — mleko jaszczurcze! — tam w ścianie stoi, proszę was, taki przygłup, dwa i pół metra wzrostu, łapy i bary olbrzymie, szyi brak, a morda zasłonięta jakby przyłbicą, gęstą matową siatką, po bokach głowy sterczą ni to reflektory, ni to uszy. Uczciwie mówię — gdybym nie był w mundurze, tobym chyba zwiał gdzie pieprz rośnie. Słowo honoru. I w mundurze też bym zwiał, tylko że mi nogi odjęło. A na dodatek przygłup mówi głębokim basem:
— Witaj, Korniej.
— Witaj, Dramba — mówi Korniej. — Wychodź.
Dramba wychodzi. I znowu — czego się spodziewałem? Że od jego kroków cały dom się zatrzęsie. Taki olbrzym! A on wyszedł, jakby płynął w powietrzu. Ani dźwięku, ani szelestu — dopiero co stał w niszy, a teraz sterczy na środku pokoju i nastawia na mnie te swoje uszy-reflektory. Czuję już ścianę za plecami i nie mam się dokąd cofnąć. A Korniej śmieje się, łobuz, i mówi:
— A ty się nie bój, nie bój. Waleczny Kocie! To przecież robot! Maszyna!
Serdeczne dzięki, myślę. Dużo mi lżej od tego, że to maszyna.
— Takich już teraz nie robimy — mówi Korniej, gładząc przygłupa po łokciu i zdmuchując z niego jakieś tam pyłki. — Ale mój ojciec latał z takimi na Jajłę i na Pandorę. Pamiętasz Pandorę, Dramba?
— Ja wszystko pamiętam, Korniej — odpowiada basem Dramba.
— No więc poznajcie się — mówi Korniej. — To jest Gag, chłopiec z piekła. Na Ziemi nowicjusz, nic o niej nie wie. Przechodzisz pod jego komendę.
— Czekam na twoje rozkazy, Gag — mówi przygłup i jakby na znak powitania podnosi swoją ogromną dłoń pod sam sufit.
Jednym słowem, wszystko skończyło się dobrze. A późną nocą, kiedy cały dom spał, zakradłem się do tamtego korytarza i napisałem pod matematycznymi formułami: „Kim jesteś, przyjacielu?”
Rozdział 4
Kiedy wyszli na zapuszczoną drogę, słońce stało już wysoko nad stepem. Rosa wyschła, niska twarda trawa szeleściła pod nogami. Miliardy koników polnych cykały dokoła, ostry gorzkawy zapach unosił się nad przegrzaną ziemią.
Droga była dziwna — idealnie prosta, wybiegała zza mglisto niebieskiego horyzontu, przecinała okrąg ziemi na pół i znowu znikała za mglisto niebieskim horyzontem, tam gdzie przez całą dobę, dniem i nocą, coś bardzo dalekiego i niepojętego migało, płonęło, pulsowało. Droga była szeroka, lśniła matowo w słońcu i jakby nieco unosiła się nad stepem — wstęga kilkucentymetrowej grubości, której brzegi obejmowała taśma z jakiegoś mięsistego, ale nie twardego materiału. Gag postawił na niej nogę i zdziwiła go nieoczekiwana sprężystość drogi. Kilka razy podskoczył w miejscu. Oczywiście to nie był beton, ale i nie był to również nagrzany słońcem asfalt. Coś w rodzaju niezmiernie spoistej gumy. Od tej gumy wiało miłym chłodem, a nie dusznym zapachem upału. I na powierzchni drogi nie było widać żadnych śladów, nawet kurzu na niej nie było. Gag pochylił się i przeciągnął dłonią po gładkiej, niemal śliskiej powierzchni. Spojrzał na dłoń. Była czysta.
— Bardzo się zbiegła w ciągu tych osiemdziesięciu lat — wybuczał Dramba. — Kiedy ją widziałem po raz ostatni, jej szerokość przekraczała dwadzieścia metrów. I wtedy jeszcze była w ruchu.
Gag zeskoczył na ziemię.
— Była w ruchu? Jak to?
— To była samobieżna droga. Wtedy było wiele takich dróg. Opasywały całą kulę ziemską i biegły — na brzegu powoli, w środku bardzo szybko.
— Nie było samochodów? — zapytał Gag.
— Były. Nie potrafię ci powiedzieć, dlaczego ludzie zaczęli budować takie drogi. Rozporządzam tylko pośrednią informacją. To było związane z oczyszczaniem środowiska naturalnego. Samobieżne drogi oczyszczały. Pobierały z atmosfery, z wody, z ziemi wszystkie zbędne elementy i szkodliwe zanieczyszczenia.
— A dlaczego teraz jest unieruchomiona? — zapytał Gag. — Czy możesz ją włączyć?
— Nie. Drogami kierowano ze specjalnych ośrodków. Najbliższy był dosyć daleko stąd. Ale zapewne tych ośrodków już nie ma. Stały się niepotrzebne. Widzę, że wszystko bardzo się zmieniło. Kiedyś na tej drodze były tłumy ludzi. Teraz nie ma nikogo. Kiedyś po tym niebie o kilku horyzontach szły, szły i szły latające maszyny. Teraz niebo jest puste. Kiedyś po obu stronach drogi rosła pszenica, tak wysoka jak ja. Teraz jest step.
Gag słuchał z półotwartymi ustami.
— Kiedyś moje receptory — monotonnie mówił Dramba — na wszystkich długościach co sekundę odbierały setki impulsów radiowych. Teraz nie słyszę nic prócz wyładowań atmosferycznych. W pierwszej chwili wydało mi się nawet, że zachorowałem. Ale teraz już wiem — to nie ja się zmieniłem, tylko świat.
— A może świat zachorował? — zapytał Gag z ożywieniem.
— Nie rozumiem — odpowiedział Dramba.
Gag odwrócił głowę i spojrzał tam, gdzie horyzont płonął i pulsował. Diabła tam, pomyślał ponuro, oni zachorują, akurat!