Rozpocząłem swoje poszukiwania idąc z powrotem, w kierunku Princes Street. Zakładałem, że jeśli Marjorie zatrzymała się w jednym z tych „Bed and breakfast", musiała to zrobić w pobliżu centrum.
Początkowo liczyłem domy, do drzwi których dzwoniłem, ale po pewnym czasie straciłem rachubę.
Ten, do którego teraz się zbliżałem, wyglądał okazałe i zachował elementy świadczące o tym, że należał kiedyś do kogoś zamożnego. Po obu stronach schodów prowadzących do drzwi, szerszych od dotychczas odwiedzanych, wisiały dwie błyszczące lampy z miedzi. Tablica oferująca pokoje była prawie niewidoczna, bo miała zbyt małe wymiary. Zapewne gospodarz, a raczej gospodyni wstydziła się, że musi uciekać się do tego sposobu powiększania swoich dochodów. Wyobraziłem sobie, że chodzi o jakąś zrujnowaną damę, albo o godną szacunku wdowę, upierającą się przy zachowaniu domu, którego utrzymanie było zbyt kosztowne.
Zadzwoniłem i prawie natychmiast usłyszałem nerwową bieganinę za drzwiami, a następnie głuche uderzenie o nie. Ktoś niepewną ręką zaczął manipulować przy zamku i po chwili uchyliło się ciężkie skrzydło z okuciami; naprzeciw mnie stał miły chłopiec o jasnych włosach i przyglądał mi się z góry na dół z nieukrywaną ciekawością.
Z głębi domu rozległ się śpiewny, zmanierowany głos starszej kobiety:
– Dawidzie, poproś żeby czekano. Zaraz przyjdę.
Dawid przytaknął głową. Uśmiechnąłem się do niego, ale on był nadal poważny i czujny.
Spory hol podkreślający okazałość domu był cały pomalowany na biało, a posadzka przykryta była dywanami w jeszcze całkiem dobrym stanie. Nad holem górowała galeria z drewnianą balustradą. Nagle na górze otworzyły się drzwi łazienki. Sądziłem, że pojawi się starsza pani, której głos przed chwilą usłyszałem, ale stanęła w nich Marjorie. Była w białym szlafroku, a głowę miała owiniętą ręcznikiem. Gdy mnie spostrzegła, niemal podskoczyła i to tak, że pomyślałem, iż zacznie krzyczeć z wrażenia. Prawie równocześnie wyszła z jakiegoś pokoju no parterze gospodyni.
Była młodsza, niż sądziłem. Pulchna, mocno umalowana, ubrana w zbyt jaskrawą suknię kobieta patrzyła na mnie przez staromodne ręczne binokle. Wszystko rozgrywało się teraz rówlegle i to na dwóch poziomach. Właścicielka domu, lustrując mnie przez swoje szkła, skinęła głową, Marjorie zaś stała przerażona, błagając mimiką, abym się do niej nie odezwał.
– Czym mogę służyć, proszę pana?
– Czy ma pani wolny pokój?
– Niestety, nie.
Widziałem, jak Marjorie wchodziła do swego pokoju i zdawało mi się, że słyszę jakieś głosy.
– Zatem przepraszam panią, madame...
– Jest pan Francuzem!
– Tak.
– Jest mi niezmiernie przykro, ale mam już komplet...
Wyjaśnienie uzupełniła życzliwym uśmiechem, głeszcząc włosy małego chłopca. Po raz pierwszy od chwili, w której zjawiłem się w tym mieście, ktoś odnosił się do mnie z sympatią. Uśmiechnąłem się do niej serdecznie. Przecież Marjorie zatrzymała się u niej! Na pożegnanie ukłoniłem się ceremonialnie, co sprawiło jej nieskrywaną przyjemność.
Zaraz po wyjściu przeszedłem na drugą stronę ulicy, aby lepiej przyjrzeć się fasadzie domu. Za jednym z okien pierwszego piętra zauważyłem drobną niespokojną twarz Marjorie. Wpatrywała się we mnie nieruchomym wzrokiem. Wyglądała jakby była czymś załamana lub przygnębiona. Co się mogło stać? Ktoś, kto przebywał w głębi pokoju musiał coś do niej powiedzieć, bo odwróciła się, by mu odpowiedzieć.
Nie mogłem dłużej sterczeć przed kamienicą, bo w końcu zwróciłbym czyjąś uwagę. Oddaliłem się wolnym krokiem, szukając bezskutecznie miejsca, z którego sam nie będąc zauważony mógłbym obserwować dom. Niestety, przy jlicy stały wyłącznie domy bez bram. Przeszedłem ze sto metrów nie znajdując niczego. Doszedłem wreszcie do skrzyżowania, przy którym ta spokojna dzielnica trochę się ożywiła. Kupiłem gazetę u ulicznego sprzedawcy. Zadrukowana płachta stanowiła raczej lichy parawan, ale i tak było to lepsze niż nic.
Stanąłem w cieniu, czekając na nią. Mogłem stąd widzieć dom Marjorie. Na pobliskiej wieży wybiła dziewiąta.
ROZDZIAŁ X
Po kwadransie sprzedawca gazet – staruszek ubrany w zbyt obszerną bluzę marynarską – zaczął mi się przyglądać z nieukrywanym zdumieniem. Człowiek, który czatuje, zachowuje się inaczej niż człowiek, który czeka. Wyraźnie go niepokoiłem. Zauważyłem, że po jakiejś wymianie zdań z klientem, ten również zaczął mi się przyglądać krytycznie. Opalony i ubrany w garnitur z surowego jedwabiu byłem tak mocno widoczny jak mucha w kubku mleka. Jeżeli miałem stać tu jeszcze dłużej, mogłem narazić się na nieprzyjemności.
Minęło pół godziny; i jeszcze drugie pół. Drżałem ze zdenerwowania. Stary sprzedawca nie spuszczał ze mnie oka. Po przeczytaniu nazw ulic, przy których stałem, zbliżyłem się do niego.
– Przepraszam pana bardzo – wyrzekłem – czy nie zauważył pan francuskiego wozu, który stał tu, zanim się zjawiłem? Moi rodacy umówili się na rogu East London Street i Castle Row i jakoś ich nie widzę.
Sprzedawca gazet obdarzył mnie zmartwionym, bezzębnym uśmiechem.
– Nic nie zauważyłem, proszę pana.