Читаем Trawnik полностью

– Wygląda na to, że wystrychnęli mnie na dudka. Poczekam jeszcze chwilę. Są pierwszy raz w Edynburgu i być może...

Nie dokończyłem. Chodnikiem po przeciwległej stronie ulicy szła jakaś para; kobietą była Marjorie. Robiła wszystko, by na mnie nie patrzeć. Mężczyzna, u boku którego kroczyła, był wysoki i chudy, miał na sobie ciemny garnitur i szeroki kapelusz z szarego filcu. Niósł fotograficzny aparat w skórzanym pokrowcu. Zatrzymali się i nagle Marjorie przebiegła przez jezdnię, żeby kupić gazetę. Patrzyłem na nią ukradkiem i zauważyłem, jak upuściło na chodnik zwiniętą kartkę papieru. Wróciło do mężczyzny i oddalili się. Zakryłem kartkę butem.

– Jakiej marki był ten francuski wóz?

Spojrzałem na staruszka, nie pojmując, o co mu chodzi. Był nieogolony i w jego rudym zaroście tkwiły tu i ówdzie siwe włosy. Cuchnął. Kołnierz jego bluzy był tak brudny, że błyszczał jak cerata.

– Proszę?

– Mówię o wozie pańskich znajomych.

– To citroen, zna pan tę markę?

– Oczywiście, jest ich tu sporo.

Upuściłem gazetę, żeby móc podnieść kulkę papieru. Była jeszcze ciepła od dłoni Marjorie.

Zrobiłem kilka kroków i drżąc, rozwinąłem ją.

„Drogi Jean-Marie. Dzięki, dzięki, dzięki.

Po stokroć dzięki za przybycie. Niestety, przyjechał ze mną mąż. Wszystko panu wytłumaczę. Proszę przyjść dziś wieczorem do ogrodów Princes Street i począwszy od piątej czekać w pobliżu kiosku muzycznego.

Kocham Pana.

Pańska „Ma Jolie"

W uniesieniu przycisnąłem po sztubacku kartkę do swego serca.

Kocham Pana! Napisała to.

Oddalająca się para była jeszcze widoczna przy końcu East London Street. Miałem ochotę podbiec do nich, chwycić Marjorie za rękę i porwać ją.

* * *

Dla zabicia czasu uczyniłem coś raczej śmiesznego dla człowieka w mojej sytuacji: zwiedziłem miasto w specjalnym autokarze, w którym tłoczyli się brytyjscy turyści. Kierowca, solidny staruszek o błyszczącej twarzy w okularach w złotej oprawie, objaśniał mijane obiekty, mówiąc do zawieszonego na szyi mikrofonu. Zatrzymywał autokar przed oknami, w których mieszkali ludzie o nazwiskach wymienionych przez niego z patosem, a mnie dosłownie nic nie mówiących.

Przy objaśnieniach wymagających więcej szczegółów odwracał się do podróżnych i spoglądał na nich okiem belfra prowadzącego wycieczkę niesfornych uczniów. Wydawało się, że w odróżnieniu od większości przewodników wie, o czym mówi i że zależy mu na tym, abyśmy wykazali więcej zainteresowania. W ten oto sposób zwiedziłem główne budowle Edynburga: zamek, pałac Marii Stuart, katedrę, parlament i wiele innych, zapewne godnych uwagi miejsc, które śmiertelnie mnie znużyły.

Już o czwartej byłem przy Princes Street. Przez żelazną furtkę wszedłem do ogrodu i szybkim krokiem udałem się w kierunku trawników. W głębi doliny dzielącej miasto na dwie części panował przyjemny chłód. Zielone faliste trawniki pachniały świeżą i miękką trawą. Były tak starannie wypielęgnowane, że przypominały, jeśliby użyć.zwrotu z uczniowskiego wypracowania, zielone dywany. Pośrodku nich tkwiły dobrze utrzymane, trudno byłoby na nich znaleźć choćby jeden zwiędnięty płatek, kwietniki, które tworzyły jakieś geometryczne kompozycje. Alejki o brzegach tak prostych, jakby przeszła po nich brzytwa, wiły się i krzyżowały misternie po ogromnym parku. Piękna pogoda ściągnęła znacznie więcej ludzi niż poprzedniego dnia. Obszarpane dzieci piły wodę bijącą z fontann I ochlapywały przechodniów. Na scenie teatru, na świeżym powietrzu otyła kobieta, ta sama co wczoraj, ustawiała mikrofon. Nadchodziły już ubrane w szkockie stroje pory tancerzy.

Młode dziewczyny w białych lub błękitnych sukienkach nosiły na ramieniu „sashec" z cienkiej wełny we wzory klanu, do którego należały. Członkowie orkiestry, ubrani w wytarte smokingi, rozmawiali o czymś stojąc przy fortepianie. W pobliżu budki, w której umieszczono kasę teatru zauważyłem kamienną ławkę. Siedział na niej, popijając herbatę z papierowego kubka, starszy mężczyzna w meloniku. Obok niego stał termos i torebka z herbatnikami. Nie wiadomo czemu, przypominał klowna wykonującego żałosny numer.

Miał fioletowy nos, opadające czerwone powieki i drżące ręce.

– Lovely day, proszę pana.

– Lovely day – przytaknąłem.

Dzień był rzeczywiście piękny i mógł radować Szkotów. Niektórzy z nich nie ufali pogodzie I spacerowali w przeciwdeszczowych płaszczach lub z parasolkami.

Członkowie orkiestry zajęli miejsca za pulpitami i stroili instrumenty. Spikerka zapowiadała cos przez mikrofon. Rozległa się jakaś prosta melodia wykonana w sposób spontaniczny i z dobrym wyczuciem rytmu. Rozpoczęły się tance. Przechodnie zajęli miejsca na trybunach.

Im bliżej było do spotkania, tym niespokojniej zacząłem rozglądać się wokół siebie. Nigdzie nie było widać Marjorie i ogarnęły mnie obawy, czy w ostatniej chwili coś jej nie przeszkodziło.

Перейти на страницу:

Похожие книги