Oczyma wyobraźni widziałem już ten zajazd: stary dom kryty szarym łupkiem, opleciony bluszczem. Jadalnia z lśniącymi boazeriami i monumentalnym kominkiem.
– Zgadzasz się?
Przeraziłem się nagle na myśl, że może nie chcieć dojść do końca naszej przygody, ale skinieniem głowy wyraziła zgodę w sposób, który świadczył, o tym, że ona również jest zdecydowana.
– Pójdę zaraz do hotelu, aby zabrać swoje rzeczy, a ty w tym czasie kupisz sobie jakieś ubrania. Nie ma mowy, żebyś wróciła na East London Street. Potem wyślesz do swego męża list, w którym zawiadomisz go o tym, że wyjeżdżasz ze mną i że zamierzasz wystąpić o rozwód... Zrobisz to?
Nic nie odpowiedziała. Patrzyła na coś, co było za mną.
Nieruchomość jej spojrzenia zmusiła mnie do odwrócenia się. Zaledwie w półmetrowej odległości od siebie spostrzegłem nogawki spodni. Podniosłem wzrok i zobaczyłem bladą i zimną twarz Nevila Faulksa.
ROZDZIAŁ XII
Przypomniał mi się wypadek samochodowy, który zdarzył się na górskiej szosie osiem lat temu. Miałem wtedy renault 4 CV ze „wzmocnionym" silnikiem, dzięki któremu mogłem osiągnąć do stu trzydziestu kilometrów na godzinę, co zatykało innych kierowców. Było nas czterech kumpli mających bzika na punkcie szybkości i właśnie z nimi jechałem, gdy nagle złapałem gumę. Natychmiast straciłem panowanie nad wozem, który zatoczył się i poszybował ku przepaści.
Nikt w samochodzie nie krzyczał. Byliśmy niemi z przerażenia, z zachwytu i fatalizmu. Wóz napotkawszy na swej drodze jakiś kamienny słup, wbił się weń i nie raniąc nikogo gwałtownie wyhamował. Prawdziwy cud!
To, co wówczas odczułem, graniczyło z rozczarowaniem. Byłem zawiedziony tym, że widziałem własną śmierć i pogodziłem się z nią, aż tu nagle jej uciekłem.
Twarz Faulksa kojarzyła mi się z wozem, nad którym nie panowałem. Trzymany przezeń rewolwer to była ta przepaść. A Marjorie i ja byliśmy tymi bezsilnymi lecącymi w otchłań pasażerami. Nie wydaliśmy żadnego dźwięku. Naszą chmurkę nawiedziła śmierć, a my mogliśmy jedynie paść jej ofiarą.
Z oddali słychać było wykonywaną przez orkiestrę jakąś staroświecką polkę oraz niemal wojskowe okrzyki kobiety przy mikrofonie zachęcającej swoich uczniów.
W pobliżu jakieś pary baraszkowały na trawie. Wszystko dookoła było nieludzko obojętne. Ten człowiek zabije nas, nie zwracając niczyjej uwagi. Przypomniał mi się rysunek humorystyczny przedstawiający wisielca w jakimś przepełnionym parku. Nikt go nie zauważał.
Nikt w Princess Garden nie zauważał zazdrosnego męża z rewolwerem wycelowanym w żonę i jej towarzysza.
Nevil Faulks zgiął swoje długie nogi i ukląkł przy nas. Kierował lufę swej broni na nas, i to w sposób szatańsko sprytny, gdyż lekkim ruchem przegubu mógł niemal równocześnie strzelać do mnie i do Marjorie. Człowiek, który zamierza strzelać do was, z trudem może uchodzić za osobę sympatyczną, ale on był bardziej niż antypatyczny. W każdym szczególe stanowił uosobienie łojdoka. Patrząc na niego z bliska i z taką uwagą, jak ja to czyniłem, mogłem zauważyć, jak kanciaste były jego rysy, jak wykrzywiona była jego twarz.
Jego nos przypominał dziób drapieżnego ptaka, a głęboko osadzone ciemne oczy, ledwo widoczne w głębokich oczodołach, upodabniały go do złośliwej małpy. W sumie był to typ wyjątkowo odrażający i niebezpieczny.
– Szedłem za tobą, Marjorie – wyszeptał. – Domyśliłem się, że zamierzasz spotkać się z tym człowiekiem. – Głos jego był niski i głuchy, tak głęboki, że myślałem, iż ochrypł. – Widzisz, Morjorie, wydaje mi się, że w życiu należy być realistą i umieć przyznać się do klęski. Nie kochasz mnie, nigdy mnie nie kochałaś. Mogę się z tym pogodzić. Natomiast nie mogę się pogodzić z faktem, że kochasz kogoś innego. I dlatego muszę cię zabić. Nie, proszę nie komplikować tej i tak trudnej sytuacji. Możesz się pomodlić. Osobiście nie jestem w pełni przekonany, że Bóg istnieje, ale jest to hipoteza, którą w chwili, gdy człowiek musi umrzeć, lepiej brać pod uwagę.
Zwracał się jedynie do niej, ignorując w sposób pogardliwy moją obecność. Pilnował mnie jednak kątem oka.
– Panie Faulks, czy nie uważa pon, że zanim uczyni pan rzecz nie do naprawienia, moglibyśmy porozmawiać? – powiedziałem skrzekliwym głosem.
Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Sytuacja była dość niezwykła. Klęczeliśmy wszyscy w kółko na trawniku, jakbyśmy byli na pikniku. Niecałe trzydzieści metrów stąd grała jakaś orkiestra, ludzie tańczyli, zakochani całowali się. Do doliny napływał dobrotliwy zgiełk Princess Street. Przeżywaliśmy jakiś straszliwy, mrożący krew w żyłach dramat. Tęn nieubłagany, rozszalały z zazdrości człowiek delektowoł się naszą agonią, przeciągał scenę tak, jakby liczył, że umrzemy ze strachu, zanim do nas wystrzeli. Nie miałem już siły zwracać się do niego, wiedząc, że jest to zbędne, a zarazem poniżające. Marjorie również zamilkła. Patrzyła na mnie wielkimi przerażonymi oczami. Mogłoby się wydawać, że właśnie mnie o coś błaga.