— Nic mi do tego. Zabieram i dowożę. Dogadajcie się między sobą, bo inaczej wezmę następny kurs — powiedział kierowca, nie przestając dłubać w zębach.
Zawahałem się. Żadnych instrukcji od władcy. Wrzuciłem torbę i wsiadłem.
— Do Nowego Orleanu — powiedziałem do kierowcy. Proszę zatrzymać się w Memfis.
Wzruszył tylko ramionami i przekazał wiadomość do wieży kontrolnej. Już w powietrzu nieznajomy wyjął z teczki gazety i zaczął czytać. Patrzyłem na niego bez zainteresowania. Zauważyłem, że siadam w sposób, żeby wygodnie móc wyjąć broń. Starszy człowiek wyciągnął rękę i sprawnie złapał mnie za nadgarstek.
— Nie tak szybko synu! — Wtedy na jego twarzy ujrzałem szatański uśmiech Starca.
Mam szybki refleks, ale byłem w niedogodnej sytuacji. Każda decyzja musiała być skonsultowana z władcą. W efekcie, po chwili miałem pistolet przystawiony do skroni.
— Spokojnie synu.
Drugą ręką Starzec wbił mi w bok igłę. Poczułem ukłucie, a potem ciepłe mrowienie. Już kilka razy załatwiono mnie tym narkotykiem, znałem jego działanie. W ostatnim przypływie energii próbowałem wyciągnąć broń, a potem straciłem świadomość.
Niewyraźnie docierały do mnie jakieś głosy, ale nie mogłem nic zrozumieć. Ktoś szarpał mnie brutalnie.
— Ostrożnie z tym androidem! — Usłyszałem głos.
— W porządku, przecież jest ogłuszony.
— Myślę, że ciągle może być niebezpieczny. „Pewnie — pomyślałem rozdrażniony — jeśli tylko zbliżycie się wystarczająco blisko załatwię was.” Czułem się dziwnie. Nie mogłem ruszać rękami, z nogami też było nie najlepiej. Najbardziej jednak przeszkadzało mi, że mnie obrażają. To nie moralne ubliżać człowiekowi, który jest bezbronny. Westchnąłem ciężko i znowu popadłem w odrętwienie.
— Jak, lepiej synu? — Starzec pochylał się nad moim łóżkiem, wpatrując się we mnie z zatroskaną miną.
— Chyba tak — odpowiedziałem. — Już całkiem nieźle. Spróbowałem się podnieść. Nadal było to niemożliwe. Powinniśmy już uwolnić ciebie — zdecydował Starzeci odpiął klamry, którymi byłem przypięty do łóżka. Usiadłem i próbowałem rozetrzeć zdrętwiałe mięśnie. Byłem strasznie zesztywniały.
— Teraz opowiadaj wszystko, co pamiętasz.
— Nie rozumiem o czym mówisz.
— Jak to? Dopadły cię. Czy ty nic nie rozumiesz? Nagle wszystko wróciło. Poczułem przerażenie, chwyciłem się kurczowo łóżka.
— Szefie… — wybełkotałem porażony strachem — oni wiedzą o tym miejscu. Ja im powiedziałem.
— Nie, nie wiedzą — powiedział spokojnie — nie jest to biuro Sekcji, które znałeś. Kiedy okazało się, że uciekłeś bez słowa, od razu wiedziałem, co się stało i ewakuowałem stare biuro. Spróbuj sobie przypomnieć, co się z tobą działo.
— Nie muszę sobie przypominać. Wszystko pamiętam doskonale. Wybiegłem z biura i poszedłem… — zacząłem opowiadać wszystko po kolei. Jeszcze raz przeżywałem ten koszmar. Znowu miałem żywego, wilgotnego pasożyta w rękach i umieszczałem go na plecach agenta od wynajmu mieszkań…
Zwymiotowałem na prześcieradło. Starzec zdjął je, wyrzucił w kąt pokoju, wytarł mi twarz.
— Mów dalej — powiedział łagodnie.
— Szefie, one są wszędzie — stwierdziłem w końcu. Opanowały całe miasto.
— Wiem, tak samo jak Des Moines. I Minneapolis, St. Paul, Nowy Orlean i Kansas City. Pewnie jeszcze wiele innych miejsc. To jest jak walka z cieniem. Przegrywamy. Nie możemy nawet odseparować tych miast…
— Do cholery, dlaczego nie?
— Ważniejsi ode mnie, wciąż mi nie wierzą. Sam wiesz, że pasożyty potrafią się maskować. Życie zazwyczaj toczy się jak przedtem.
Popatrzyłem na niego, poczułem się bardzo źle.
— Nie martw się, jesteś pierwszym, którego uwolniliśmy, a przede wszystkim przeżyłeś to. A twojego pasożyta udało nam się zachować do badań. Będziemy mieli szansę…
Przerwał, gdyż byłem bliski histerii. Świadomość, że on żyje i znów mnie zaatakuje… Nie, nie mogłem tego znieść.
Starzec złapał mnie silnie za ramię. Trzymaj się synu. Spokojnie. Jesteś bezpieczny.
— Gdzie to jest?
— Co, pasożyt? Nie martw się o niego. Jeśli będziesz chciał, pokażemy ci go. Zastąpił cię orangutan Napoleon. Wszystko jest w porządku.
— Zabij to!
— Nie, musimy go hodować.
Musiałem zemdleć, bo poczułem nagle klepanie po policzkach.
— Weź się w garść — radził Starzec. — Przykro mi, że cię zamęczam w takim stanie, ale to konieczne. Musimy zdobyć kilka informacji i to jak najszybciej. Spróbuj opowiadać dalej.
Wiedziałem, że to rozkaz. Starałem się przekazać wszystko logicznie i po kolei opisałem wynajęcie strychu, złapanie pierwszej ofiary i zajęcie Klubu Konstytucyjnego.
— No tak, zawsze byłeś dobrym agentem. Dla nich też — pokiwał głową.
— Nie rozumiem — oburzyłem się. — To, co robiłem nie wynikało z mojej woli. Widziałem co się dzieje i to wszystko. To było jak… — urwałem, nie mogąc znaleźć słów.
— Spokojnie. Mów dalej.
— Jak dopadliśmy szefa Klubu, wszystko było już proste. Staliśmy w drzwiach i…
— Jakieś nazwiska? — przerwał mi.