To spotkanie wymaga uczczenia. Ile masz czasu? Powiedz mi, czy mogłabyś dostać trochę urlopu? Przecież nie mogą wymagać, żebyś pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę, bez wytchnienia. Chyba pójdę prosto do Starca i powiem co…
Ja, jestem na urlopie, Sam.
Jesteś? Jak długo?
Do odwołania. Wszystkie urlopy teraz tak wyglądają.
Od kiedy jesteś wolna?
Od wczoraj. Siedzę tu i czekam aż się pokażesz.
— Od wczoraj?! — A ja cały wczorajszy dzień spędziłem, prowadząc dziecinne wykłady, których chyba nikt nie słuchał, traktujące o miłosiernych kapeluszach. — Na miłość boską! — Zerwałem się. — Zostań tu, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. Zaraz będę z powrotem.
Pobiegłem do biura operacyjnego. Przekonywałem stanowczo sekretarkę, że mam do zastępcy szefa nie cierpiącą zwłoki sprawę. Oldfield spojrzał na mnie.
— Czego chcesz? — zapytał zgryźliwym tonem.
— Słuchaj szefie, to snucie historyjek dla dzieci o jakichś tam kapeluszach jest nie aktualne.
— Dlaczego?
— Jestem chorym człowiekiem. Należy mi się długi urlop chorobowy. I teraz mam zamiar go wykorzystać.
— Jeśli chcesz znać moje zdanie, jesteś pomylony, a nie chory.
— Też prawda. Moja głowa jest chora. Czasem słyszę głosy. Ludzie chodzą za mną. Ciągle wydaje mi się, że pasożyty mnie znowu schwytały. — To istotnie było szczerą prawdą.
— Od kiedy takie stany przeszkadzają w pracy Sekcji? — Odwrócił się i wyraźnie czekał na moją odpowiedź.
— Słuchaj, dostaję urlop, czy nie?
Szperał w papierach na biurku. Wyjął jeden z nich i porwał go.
— OK. Miej włączony nadajnik. Musisz być gotowy na wezwanie. Wynoś się.
Wróciłem do Mary. Znowu uśmiechnęła się tak miękko.
— Zbieraj swoje rzeczy. Wychodzimy.
Nie zapytała dokąd. Po prostu wstała. Chwyciłem mojego drinka, wypiłem szybko połowę. Wyszliśmy. Nikt z nas nie powiedział słowa.
— A teraz, gdzie chcesz wziąć ślub? — zapytałem w końcu. Mary przystanęła.
— Sam, powinniśmy to przedyskutować.
— Oczywiście, że powinniśmy, ale najpierw zróbmy to. Gdzie?
— Sam, kochanie, zrobię co każesz. Ale muszę ci powiedzieć, że wolałabym nie.
— Dlaczego?
— Sam, pojedźmy prosto do mojego mieszkania. Chcę ugotować dla ciebie obiad.
— W porządku, możesz ugotować później. Ale najpierw się pobierzmy.
— Proszę, Sam.
— Dalej stary, prawie uległa. — Usłyszałem czyjś głos. Rozejrzałem się dookoła i dopiero teraz spostrzegłem, że otaczają nas ludzie. Wyciągnąłem rękę i prawie uderzyłem młodego chłopaka, który dawał mi te wspaniałe rady.
— Nie macie co robić ludzie? To idźcie się upić — krzyknął nerwowo.
Myślę, że ten gość powinien przyjąć jej propozycję. Nie otrzyma lepszej — ktoś inny dodał.
Chwyciłem Mary za rękę i szybko zabrałem ją stamtąd. Nie powiedziała ani słowa, dopóki nie wsiedliśmy do taksówki i kierowca nie zamknął szyby oddzielającej go od miejsca dla pasażerów.
— W porządku — szepnąłem mrukliwie. — Czemu nie chcesz wyjść za mnie? Wyjaśnij to.
— Po co mamy brać ślub, Sam? Jestem twoja. Nie potrzebujesz kontraktu.
— Po co? Bo cię kocham. To jedyny powód do cholery. Przez chwilę milczała. Pomyślałem, że ją obraziłem. Kiedy się odezwała, słuchałem uważnie.
— Nie mówiłeś tego wcześniej, Sam.
— Nie? Musiałem. Jestem pewien, że mówiłem o tym.
— Nie słyszałam słowa „kocham” od dawna.
— No, nie wiem. Przypuszczam, że to niedopatrzenie. Nie jestem całkiem pewien, czy wiem co oznacza słowo „miłość”.
— Ja także — powiedziała łagodnie. — Ale bardzo podoba mi się to, co powiedziałeś. Czy możesz to powtórzyć?
— Co? OK. Kocham cię, kocham cię Mary.
— Sam.
Rzuciła mi się w ramiona. Poczułem, że drży.
— Czy coś się stało?
— Nie. Kocham cię, Sam. Tak bardzo cię kocham. Kocham cię od momentu, kiedy…
Pomyślałem, że chce powiedzieć, że od momentu, gdy spotkaliśmy się w biurze u Starca.
— Kocham cię od momentu, kiedy mnie spoliczkowałeś. Czy to logiczne?
Kierowca krążył po wschodnich obrzeżach miasta, kazałem mu po prostu jeździć w kółko. Potem poprosiłem go, aby nas zawiózł do Westportu. Ruszyliśmy prosto do City Hall.
Podszedłem do któregoś z biurek w Urzędzie Zatwierdzeń i Licencji.
— Czy możemy tu wziąć ślub?
— To należy do naszych obowiązków — powiedział. — Licencje łowieckie po lewej, rejestracja psów po prawej, a to biurko jest szczęśliwym wyborem „pomiędzy”, przynajmniej mam taka nadzieję. — Mrugnął do mnie.
Nie cierpię takich cwaniaczków z przestarzałymi dowcipami.
— Bardzo dobrze — odparłem sztywno. — Czy moglibyśmy zatem przystąpić do rzeczy?
— Oczywiście. Każdy powinien wziąć ślub przynajmniej raz. Zawsze to powtarzam mojej żonie. — Wyjął jakiś zadrukowany dokument. — Proszę podać państwa numery.
Podaliśmy. Wkręcił formularz do maszyny.
— Czy którekolwiek z was brało ślub w innym stanie? Zaprzeczyliśmy.
— Czy jesteście tego pewni? Jeśli nie mówicie prawdy, można to potem sprawdzić i jeśli okaże się to nieprawdą, zawarty związek będzie nieważny. — Więc żadne z was?
Oboje stwierdziliśmy jeszcze raz, że nie braliśmy dotąd ślubu, nigdzie. Wzruszył ramionami.